|
|
Autor |
Wiadomość |
Agherazar
Mieszczanin
Dołączył: 18 Gru 2005
Posty: 188
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gospodarstwo na wschodzie
|
Wysłany:
Sob 0:28, 14 Paź 2006 |
|
"A jednak urlopu nie będę mieć" <pomyślał z lekkim zdenerwowaniem i spojrzał na kapłana. Hain właśnie się z nimi pożegnał więc Agherazar wstał z poważną miną i razem z MElvinem oraz z trzecim osobnikiem wyszedł z budynku. Stali tak przez chwile aż ktos uderzył w jego ramię. Obrzucił nienzjaomego groznym wzrokiem i spojrzał na Melvine. Od nieznajomego uslyszal tylko wulgarne pomruki. Przyjaciel Agherazara rzekł kilka mądrych słow i oddalił się> "Łatwo powiedzieć "To nie jest wasza wojna". <odwrócił się do "tego trzeciego" i rzekł:
-Wybacz przyjacielu ale urlop skończył mi się w trbie natychmiastowym i obowiązki wzywają. Jutro rano tutaj. Zyczę miłego dnia" < ukłonił się i oddalił. Stanął przed ruinami karczmy. Zgliszcza, popiół, zwęglone ciała. Powstrzymał wspomnienia z wielkim trudem. Nagle coś zauważył pod jedną z zwęglonych belek. Podniósł przedmiot i przyjrzał mu się. Wisiorek, mały złoty wisiorek, który teraz byl nadpalony i lekko pocpzerniały. Brwi jego zbliżyły się do siebie a czoło zmarszczyło. Zacisnął przedmiot w dłoni i ruszył w kierunku Koszar.
Gdy dotarł do koszar przywitał go młody sierżant
- Pułkowniku Agherazar. Melduję, że wysłałem dodatkowe patrole po cztery osoby wokół miasta. Opracowałem plan powołania specjalnej grupy śledczej. Pozostaje tylko kwestia wybrania osób
- Dobrze się spisaliście sierżancie. Będziecie mi jeszcze potrzebni. Myślę, że trzeba będzie zwiększyć patrole w gorszych dzielnicach miasta - Rozkarze natychmiast wysłać tam patrole. Żołnierze już przeszukują miasto, wysłałem także trzy patrole dziesięcioosobowe kawalerii aby rozejrzeli się wokół miasta.
- Dobrze. Chodzmy do mojego biura. Omówimy tam szczegoły. Musimy się spieszyc gdyż muszę się jeszce zobaczyć z Namiestnikiem
- Tak jest! - żołnierz zasalutował i ruszył za Agherazarem do koszar. Agherazar spojrzał jeszcze na niebo i zniknał wewnątrz budynku>
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Lan Mandragoran
Mieszczanin
Dołączył: 11 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedem Wież, Malkier
|
Wysłany:
Sob 21:55, 14 Paź 2006 |
|
Dwaj osobnicy ruszyli w swoje strony, zostawiając barczystego mężczyznę samego. Ten stał jeszcze przez jakiś czas przed domem kapłana, otulony starym płaszczem podróżnym.
Jego wyprostowana i dumna sylwetka, roztaczała wokół jakby aurę powagi i tajemnicy.
W jego twarzy było coś mrocznego. Ponury grymas, wiecznie na niej goszczący, sprawiał, że mieszkańcy odwracali wzrok, nie spoglądając mu w oczy, zimnie i niebieskie jak dwa zamarznięte górskie jeziora.
Ów wojownik zdawał się być wypruty z emocji i uczuć....
...
Jednak w duchu czuł się zdruzgotany.
...
Liczne doświadczenia z przeszłości nauczyły go być twardym i nieprzystępnym ale wewnątrz, w jego głowie roiło się od pytań i wątpliwości. Zaczęło się od tajemniczej szkatułki a skończyło na walce z potężnymi siłami.
Zawsze tego unikał – magii. Ona kojarzyła mu się z dwuznacznością i niedomówieniami.
Zdecydowanie wolał wojnę i pole walki. Tam wszystko jest proste: walczysz po to aby przeżyć, śmierć albo chwała. Teraz zaś wydawało mu się że jest marionetką w jakiś rękach.
- Jestem taki zmęczony. – Mruknął pod nosem, wdychając i rozglądając się dokoła: na niebo i po ulicach. – To nie moja walka.
Ruszył ulicami. Zamierzał znaleźć gospodę, w niej zażyć kąpieli, snu i jutro z samego rana opuścić to miejsce zostawiając wszystko za sobą. Wybierał ulice na oślep, wiedział że prędzej czy później znajdzie szyld karczmy, nie dbał o to gdzie przyjdzie mu nocować.
Nagle, stanął jak wryty gdy minąwszy jakieś skrzyżowanie, usłyszał za sobą cichy melodyjny głos:
- Dai Shan! Widzę, że Złoty Żuraw nadal leci, ścigając Cień.
Odwrócił się błyskawicznie, a w oczach płonęła żądza mordu. Nikt od dawna nie wymówił tych słów.
Niedaleko, pod ścianą jednego z domów stała filigranowa kobieta, odziana w strój żołnierski. Zbliżył się do niej zdecydowanym krokiem.
- Gdy patrzyłem w tamtą stronę, niczego nie zauważyłem, Światłości. – pomyślał Lan, zmierzając w kierunku postaci. Ręka powędrowała do miecza, przeczuwał zasadzkę....
Odetchnął z ulgą gdy zbliżył się na tyle aby widzieć jej twarz, smukłą z lekkim uśmieszkiem, z czarnymi prostymi włosami opadającymi na ramiona.
Zdjął dłoń z miecza.
- Szeregowa Niewidka – wycedził ochryple. Wydawało się że odetchnął z ulgą. – Co ty tutaj robisz, na Światłość ?
Niewidka uśmiechnęła się szerzej i skrzyżowała ramiona.
- Witaj Lan. Stacjonujemy tu; cała drużyna, przydzielili nas w ten rejon. Podobno był rozkaz z samej góry. – uśmiechnęła się jeszcze szerzej, błyskając ząbkami. – I nie Szeregowa! Awansowałam na Kaprala.
- Gratuluje. – Odparł Lan – Ostatni raz widziałem waszą Drużynę podczas oblężenia Capustanu, cieszyła się wtedy najgorszą sławą w całej armii Imperium.
-Nie najgorszą, tylko najbardziej szaloną. – poprawiła Kapral Niewidka – I dlatego że mieliśmy ciebie jako Kapitana. Ale nie będziemy tak stać na ulicy, zaprowadzę cię do całej drużyny. Są wszyscy, cała parszywa szesnastka, tyle że Flutek zginął pod El’Alun i na jego miejsce mamy Szybkiego.
Wsunęła mu rękę pod ramie i oboje poszli ulicą rozmawiając. Mijali kolejne domy i skrzyżowania. Byli dziwną parą – wysoki wojownik i filigranowa żołnierka. Niewidka poprowadziła w kierunku ubogiej dzielnicy, tam gdzie nie było patroli straży. Częściej za to, spotykało się podejrzanych typków, niemniej żaden nie odważył się zaczepiać dwóch zbrojnych.
- Nie powinnaś mnie tak nazywać.- rzekł cicho Lan, po chwili milczenia – Wiesz że nie używam żadnej z tych..... nazw.
- Owszem, wiem – Niewidka uśmiechnęła się uroczo – Ale zawsze uwielbiałam jak robiłeś te swoje srogie miny. Nie mogłam się powstrzymać.
- Kto wami teraz dowodzi?
- Pułkownik Agherazar. Straszna kosa. Podobno miał iść na urlop ale mu się odwidziało i jest w koszarach. Podlegamy bezpośrednio niemu i tylko on może wydawać nam rozkazy. A tak, działamy na własną rękę.
Na czole Lana pojawił się mars, po ostatnich słowach Niewidki.
Ta drużyna w takim miejscu?
To byli wytrawni łowcy nieumarłych, jedni z najlepszych w całym Imperium.
Najpewniej mają tu jakąś tajną misję.
Stanęli w końcu, oboje, pod drzwiami oberży- niewielkiej karczemki o wiele mówiącej nazwie ” Dezerter ”. Niewidka znów uśmiechnęła się słodko i wskoczyła do środka. Ona była dla Lana zagadką, której nigdy nie mógł rozwiązać. Ewidentnie pochodziła ze arystokracji – niektórych nawyków nie można się do końca wyzbyć. Jednak nigdy nie zdradziła dlaczego zamiast życia w luksusie, wybrała ciężką dolę żołnierza.
Po chwili wszedł za Kapralem do karczmy.
- Światłości, jaki jestem zmęczony -
|
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Lan Mandragoran dnia Sob 22:30, 14 Paź 2006, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
Aravilar Liadon
Mieszczanin
Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether
|
Wysłany:
Sob 22:28, 14 Paź 2006 |
|
Wraz ze wschodem słońca w mieście pojawiły się dwie postacie. Męzczyzna o prostych, intensywnie czarnych, opadajacych na ramiona włosach odziany był w skromny kapłański ornat, również w czarnym kolorze. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie dwie rzeczy- ogromne kruczoczarne skrzydła i wyraz twarzy- pełnej melancholii, zadumy. Fioletowe, czyste i iskrzace niczym ametyst oczy pełne były roztropności i dumy. Spomiędzy skrzydeł można było dostrzec skórkową pochwę sporej wilekości, z której wystawała rękojeść zakrzywionej, dwuręcznej klingi. Skrzydlaty mężczyzna trzymał w ręku ogromny, dwuręczny młot z kamienną głowicą. Obok niego raxnie maszerował biały, śnieżny tygrys, a nad głową co jakiś czas przelatywał kruk obwieszczajac swoje przybycie głośnym krakaniem. Drugim przybyszem była kobieta- pełna tajemniczości lecz prawdziwie piękna. Ciemna, mahoniowa skóra odsłonięta była tylko w okolicy rak i nóg. Pozostała częśc ciała ukryta była pod prostą, śnieżnobiałą suknię. Twarz skryta pod kapturem, była niemal niewidoczna, moze poza błyszczącymi w ciemności oczyma. Na pełne, kształtne piersi wylewała sie kaskadami rzeka włosów- kręconych, srebrzystych loków. Kobieta podpierała się na białym kosturze, na którego koncu znajdował się wygładzony, kulisty kryształ. Lewe ramię oplatał mały jaszczur o jasnej, srebrzystej łusce, najwidoczniej akurat śpiący. Miast pełnych radości ulic, przywitały ich niestety swąd spalonych ciał i przerażajaca cisza... to ona była najgorsza.
-"Czujesz ten zapach? To woń śmierci... Na rogi Silvanusa, mogliśmy zostać w Silverymoon i nie ruszać stamtąd tyłka ale..."
Mężczyzna urwał w pół zdania widząc wyraz twarzy swojej towarzyszki.
-"Ar, narzekasz tak już od jakiegoś czasu... wiem, że nie podoba Ci sie to ciągłe podróżowanie. Ale zrozum, oprócz rzucania co jakiś czas zaklęć dla ludzi z plebsu mam też zobowiazania wobec tych od Harfy"
Ów Ar nie odpowiedział nic głaszcząc tylko swego towarzysza, tygrysa po głowie na co ten zareagował cichym mruczeniem.
Przed wędrowcami pokazało się wreszcie źródło dziwnego zapachu spalenizny- cały ciąg spalonych budynków. Wokół pełno było gapiów, a w jednym z nich ktoś czegoś poszukiwał. Podeszli do owego spalonego domostwa, jak się później okazało spalonej karczmy.
-"Co tu się mogło stać?" Spytała głośno kobieta naciągając mocniej kaptur na twarz
-"Nie jestem pewien, kochana. I nie wiem czy mam ochote sie dowiedzieć..."
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Melvin
Szlachcic, Członek Rady
Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 412
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from Your nightmare
|
Wysłany:
Nie 17:31, 15 Paź 2006 |
|
Te przerwy to są akapity. Niewiem w jaki sposob je zaznaczac na forum wiec robie to tak.
- Melvin, Trzecia Ręka. Więc jednak wróciłeś do tego zapomnianego przez bogów miasta? – twarz Garda rozjaśnił szeroki uśmiech.
Wziął do ręki, wygrzebane wcześniej, butelki piwa i odwróciwszy się w stronę drzwi rzekł.
– Wyjdź stąd, tak jak tu wszedłeś i wejdź do karczmy jak każdy. Porozmawiamy w spokoju. Ja spławie tych dwóch przy barze.
- Nie jestem już dzieckiem Gord. Nie musisz mnie ciągle pouczać – w głosie zabójcy nie było słychać gniewu. Jego usta znów rozszerzyły się w uśmiechu
- Dla mnie zawsze będziesz niedoświadczonym młodzikiem, Melvinie
Kiedy karczmarz wyszedł z zaplecza zabierając ze sobą świecę, ogarnął go mrok. Słyszał tylko przytłumione głosy dobiegające zza drzwi, w których zniknął Fainrod. Zestarzałeś się przyjacielu, bardziej niż się spodziewałem – Melvin zasmucił się w duchu, widząc jak jego przyjaciel delikatnie utyka na jedną nogę, a ręka drżała pod ciężarem świecy.
Znał Garda od bardzo dawna. Zaraz po powrocie z Kitay’u zatrzymał się w tym mieście. Nie przebywał tu długo, jednak przez ten czas zaopiekował się nim właśnie Stary Gard. Potem wracał tu wielokrotnie, i zawsze mógł liczyć na pomoc starego karczmarza. Te wspomnienia wydawały się tak odległe, jakby należały do innej osoby.
Odwrócił się do drzwi prowadzących na boczną uliczkę. Uchylił je delikatnie i przecisnął się na do ciemnego zaułka. Drzwi zamknęły się, a do jego uszu dobiegł metaliczny dźwięk, opadającej na swoje miejsce ciężkiej zasuwy. Przemknął wzdłuż ściany karczmy do rogu budynku i zlustrował wzrokiem główną ulicę. Co dziwne, wydawała się być nienaturalnie opustoszała. Jedynie co chwila jakaś osoba pojawiała się na chwilę w świetle rzucanym przez uliczne latarnie, jednak szybko ponownie znikała w panującym mroku. Wzrok skrytobójcy przykuła jedna postać, która wydawała się całkowicie nie pasować do otaczającej ją scenerii. Drogi płaszcz, z kapturem osłaniającym twarz, wyraźnie kontrastował z wszech ogarniającą biedotą Dzielnicy Kuźni. Postać szła wyprostowana, krok miała równy i stanowczy a wypukłości, na których opinał się płaszcz, nad wyraz wyraźnie wskazywały, iż osobą tą jest kobietą. Melvin cofnął się w cień zaułka, chcąc pozostać niezauważony, naciągając jednocześnie na twarz czarną chustę zawiązaną na szyi i nasuwając na głowę kaptur płaszcza otrzymanego w domu kapłana. Kucnął pod ścianą, nie zważając na brudny bruk, i oparł prawą rękę na jednym ze swoich noży. Chłód stali trochę go uspokoił. Do jego uszu dobiegał regularny dźwięk uderzania obcasów o kamienie bruku. Kiedy postać ponownie znalazła się w polu widzenia zabójcy, ogarnęło go dziwne przeczucie, iż ona go widzi. Nie zwolniła kroku, nogi ciągle wymierzały precyzyjne kroki, mimo to Melvin wiedział, że został dostrzeżony. Kobieta przeszła obok ukrytego mężczyzny, nawet nie odwracając głowy, a odgłosy jej kroków cichły z każdą chwilą. W końcu, kiedy zapanowała całkowita cisza, wstał i wyszedł na ulicę kierując się w stronę drzwi karczmy. Był całkowicie oszołomiony. W ciągu wszystkich lat, widział tak wiele, iż sądził, że nic go nie zaskoczy. Teraz jednak czuł jak trzęsą mu się ręce, a oddech jest nierówny i płytki. Wiedział, iż ta kobieta, jest w jakiś sposób związana z jego zadaniem, mimo iż nie potrafił wyjaśnić skąd ma taką pewność.
Ciągle oszołomiony pchnął drzwi karczmy i obraz, który za nimi zobaczył wmurował go w ziemię. Gard stojąc za ladą, trzymał w ręce pistolet i mierzył w młodego mężczyznę uzbrojonego w małą kuszę. Obok niego, stał starszy człowiek uzbrojony w miecz. Na dźwięk otwieranych drzwi obaj napastnicy, jak na komendę, odwrócili głowy w stronę zaskoczonego Melvina. To był ich błąd. W tym momencie huknął strzał i młodszy mężczyzna, upadł na ziemię wypuszczając z rąk kuszę. Wyrwało to zabójcę z oszołomienia i zauważył, iż starszy mężczyzna rzucił się w jego kierunku z podniesionym mieczem. Uchylił się przed niezdarnym cięciem w głowę i z satysfakcją poczuł jak jego łokieć wbija się w skroń mężczyzny. Przeciwnik zachwiał się, najwidoczniej ogłuszony wypuszczając z rąk miecz, który upadł z łoskotem na podłogę. Zabójca doskoczył do przeciwnika i złapawszy go za ramiona kopnął go kolanem w krocze. Wyraz zaskoczenia na twarzy mężczyzny ustąpił miejsca grymasowi bólu. Napastnik, złapał się za zranione miejsce i wydając z siebie ciche jęki runął na podłogę.
- Jak zwykle na czas – głos Garda ociekał kpiną – Gdzie, żeś się podziewał?
- Co tu się stało? – Melvin nie zareagował na zaczepkę karczmarza i ze zdziwioną miną rozglądał się po pomieszczeniu.
Na podłodze przy barze leżały kawałki zbitej butelki. Lada była mokra od rozlanego piwa wymieszanego z krwią, a przed Gardem, dumnie, niczym posąg bohatera, stała druga butelka przyniesiona z zaplecza. W dłoni przyjaciela, Melvin zauważył pistolet, z którego lufy wydobywał się biały dym. Dopiero teraz zauważył, że broń była jednolufowa, przez co można było nim oddać tylko jeden strzał. Zdziwiony, ponownie skierował wzrok na Fintopa, który teraz wierzchem dłoni ocierał krew z ust.
- Cholerni partacze. Tym razem naprawdę się nie postarał – Gard odłożył na ladę dymiący jeszcze pistolet i wyszedł zza baru.
Podszedł do młodego mężczyzny i zabrał mu kuszę. Zlustrował ją okiem znawcy, po czym położył ją obok swojego pistoletu. Dopiero teraz Melvin dostrzegł, iż młodzieniec został ranny w gardło, co tłumaczyło dlaczego nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Jednak nie jest z nim tak źle, jak mi się zdawało – zabójca uśmiechnął się do swoich myśli. W tym czasie stary karczmarz złapał młodego mężczyznę za ramiona i zaczął go ciągnąć w stronę zaplecza, stękając przy tym jakby miał zatwardzenie.
- Pozwól staruszku, że ci pomogę.
Podszedł do przyjaciela i delikatnym, choć zdecydowanym, ruchem odsunął go od ciała. Złapał je za stopy i zaciągnął tyłem do zaplecza, zostawiając za sobą krwawą smugę na drewnianej podłodze. Kiedy wrócił do głównej izby zauważył, że Gard podniósł drugiego napastnika, związał mu ręce i posadził na krześle. Melvin podszedł do baru i usiadł na jednym z postawionych tam krzeseł.
- Czy teraz możesz mi to wytłumaczyć? – Gard odwrócił się do Melvina, ale nic nie powiedział. Podszedł jedynie do drzwi i przekręcił w nich klucz, potężna zasuwa wsunęła się na swoje miejsce uniemożliwiając otworzenie drzwi.
- Mam drobne kłopoty w Dzielnicy. Wydano na mnie wyrok – karczmarz wodził wzrokiem po całej karczmie. Dopiero przy ostatnim słowie spojrzał na przyjaciela, jakby chciał zobaczyć jakie wrażenie wywrze na nim ta wiadomość, jednak twarz zabójcy pozostała całkowicie bez wyrazu. Gard spuścił wzrok.
- Od kiedy?
- Minęły już dwa tygodnie.
- Za co?
- Za głupotę – Gard usiadł na krześle przy jednym ze stołów. Wyglądał teraz na bardzo starego i zmęczonego – Zachciało mi się mieszać w politykę. Ludzie zawsze liczyli się, z moim zdaniem w Dzielnicy. Często tutejsze, władze – dodał po chwili zastanowienia – przychodziły do mnie po radę. Jednak teraz coś się zmieniło. Kilku ludzi zamordowano, kilka osób wyjechało z miasta. Poproszono mnie abym, zajął miejsce zamordowanego niedawno Paulinusa.
- Paulinus nie żyje? – Melvin znał przywódcę, tutejszej gildii Skrytobójców. Kiedyś został przez niego kilkakrotnie wynajęty.
- Tak. Zamordowała go kobieta sprzedająca kwiaty. W koszyku poza tulipanami miała zatruty sztylet. Ochroniarz Paulinusa nie zdążył zareagować. Mistrz padł na ziemię ze sztyletem wbitym w serce. Kobieta była pod wpływem czarnego lotosu. Zabito ją na miejscu.
- I ty zgodziłeś się zająć jego miejsce? – Melvin nie mógł uwierzyć w to co usłyszał.
Gard jednak nie odpowiedział, ponieważ w tym momencie związany mężczyzna, pojękując otworzył oczy. Nie był zakneblowany, jednak nic nie powiedział. Błędnym wzrokiem wodził od Melvina do Fainroda.
- No to teraz wszystkiego się dowiemy – powiedział Melvin, wstając z miejsca i wyciągając zza pasa jeden ze swoich noży.
|
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Melvin dnia Nie 22:06, 15 Paź 2006, w całości zmieniany 4 razy
|
|
|
|
Melvin
Szlachcic, Członek Rady
Dołączył: 21 Maj 2006
Posty: 412
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: from Your nightmare
|
Wysłany:
Nie 21:44, 15 Paź 2006 |
|
Mężczyzna nie zawiódł oczekiwań Melvina i od razu zaczął odpowiadać na pytania, bez konieczności używania noża, który jednak ciągle znajdował się w dłoni zabójcy. W czasie kiedy przesłuchiwany człowiek wyjawiał tajemnice swojego zadania, nie odrywając wzroku od ostrej jak brzytwa klingi, Gard zajął się ciałem leżącym na zapleczu. To znaczy, otworzywszy tylne drzwi, wyniósł ciało do ciemnego zaułka i rzucił je pod mur przeciwległej ściany. Tak załatwiało się problemy w Dzielnicy Kuźni.
Kiedy wrócił do karczmy zobaczył siedzącego przy barze Melvina, który popijając piwo z ocalałej po walce butelki, oglądał leżącą tam kuszę. Przesłuchiwany przez niego człowiek, siedział na swoim krześle i najwyraźniej spał, gdyż głowa opadła mu na piersi i unosiła się w rytm oddechów mężczyzny. Gard przysiadł się do Melvina i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
- Wpakowałeś się w niezłe kłopoty, przyjacielu – oderwał wreszcie wzrok od broni i skierował na karczmarza smutne spojrzenie – Co cię podkusiło, żeby pakować się w taką śmierdzącą sprawę?
- Czego się dowiedziałeś? – Gard pociągnął łyk z butelki i jego wzrok spoczął na krwawym śladzie na podłodze. Zaklął pod nosem i wstał z miejsca.
- Zostali wysłani aby Cię zabić – przyglądał się jak stary wyciąga zza baru wiadro wody i jakąś brudną szmatę, po czym zaczyna wycierać podłogę.
- Powiedz mi coś czego nie wiem – odpowiedział z przekąsem karczmarz, nie odrywając nawet wzroku od znikającego powoli śladu.
- Wynajął ich Uther Von Radik. Przyznam szczerze, że pierwszy raz słyszę to nazwisko – Melvin pociągnął kolejny łyk z butelki. Na dźwięk tego nazwiska, Gard wypuścił z rąk mokrą szmatę, która wpadła z pluskiem do wiadra, rozpryskując do o koła wodę.
- Uther Von Radik? To nie możliwe. – Fainrod wstał z podłogi i usiadł na krześle obok przyjaciela.
- Czemu? Kto to jest? – odstawił na ladę pustą już butelkę i spojrzał ze zmartwieniem na Garda.
- To jest generał straży miejskiej. Myślałem, że przysłał ich Operth, przywódca lokalnego gangu. Ale jeśli to Uther to - Fainrod zamilkł na chwilę - Już po mnie– głos karczmarza załamał się a jego głowa bezwładnie opadła.
Odkąd tylko sięga pamięcią, Melvin nie przypominał sobie aby widział u Garda aż taki lęk. U człowieka, który, jak w czasie jednej z wypraw się dowiedział, był najlepszym płatnym zabójcą w Imperium. To prawda, że minęło już ponad dwadzieścia lat odkąd otrzymał ostatnie zlecenie, ale wydawało mu się, iż Gard Fainrod nigdy nie odczuwa lęku, przed niczym. Przedsmak tego miał przed chwilą. Kiedy stary człowiek, stał na przeciwko dwóch uzbrojonych, młodych mężczyzn wyposażony jedynie w jednostrzałowy pistolet. A teraz, ten najniebezpieczniejszy człowiek w państwie, siedzi przed nim jak bezradne dziecko, pogodzony z wydanym na niego wyrokiem. Kim jest ten człowiek, że aż tak przeraża same jego imię? – pomyślał – No tak. Przecież to przywódca straży miejskiej. Jednak tutaj, w Dzielnicy, nigdy nie liczono się z tymi pajacami – nie wypowiedział jednak na głos swoich myśli.
- Głowa do góry przyjacielu. Jeszcze nas nie mają – uśmiechnął się do karczmarza. Ten nie rozumiejąc spojrzał na niego pytającym wzrokiem – Znam miejsce gdzie będziesz bezpieczny. A potem zajmiemy się tym Utherem – Gard widząc uśmiech Melvina wyprostował się i spojrzał mu w oczy.
- O czym ty mówisz? – na ustach zawitał mu lekki uśmiech. Widząc młodzieńczy zapał swojego przyjaciela poczuł się pewniej.
- Mam w tym mieście zaprzyjaźnionego kapłana. W jego domu będziesz bezpieczny. Ja właśnie otrzymałem od niego zlecenie i prawdę powiedziawszy właśnie w tej sprawie do ciebie przybywam – Gard podniósł głowę widocznie zainteresowany.
- Jakie zlecenie?
- Dowiesz się w swoim czasie, przyjacielu – Melvin ponownie się uśmiechnął – Ale musze zadać ci kilka pytań. Wiem, że ludzie donoszą ci o wszystkim co dzieje się w mieście. Zapewne słyszałeś o pożarze karczmy i o zatruciu studni. Moje zadanie jest związane właśnie z tymi wypadkami. Czy słyszałeś może o tym co dzieje się w ruinach Starego Miasta?
- Ruiny. Przeklęte miejsce – Gard splunął na podłogę wyraźnie nie ucieszony torem, którym zmierzała rozmowa – A cóż takiego cię w nich interesuje?
- Wszystko. Dosłownie wszystko.
- Hoho – karczmarz roześmiał się swoim tubalnym głosem – Wszystko. Niestety nie są to dobre nowiny – Gard momentalnie spoważniał. Przysunął się bliżej przyjaciela – Słuchaj ...
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Aravilar Liadon
Mieszczanin
Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether
|
Wysłany:
Śro 20:15, 18 Paź 2006 |
|
Yasheira rozejrzała się po placu, zatrzymując wzrok na spalonej karczmie, studni i rzednących z każdą chwilą grupkach gapiów.
- Wyczówam tu magię Ar, złą i nieczystą magię... Zaczynam widzieć dlaczego mnie tu przysłali.
- Jak zwykle. Ten parszywy gad, Faurgar chce sie Ciebie pozbyć. I jak zwykle nie uda mu się to... - odpowiedział skrzydlaty osobnik klękając na jedno kolano i przyglądając się ruinom jednego ze spalonych budynków. Cofnął szybko głowę, jak gdyby jakiś wstrętny zapach bardzo go raził - Ile tu zepsucia... Chyba musze zawiadomić Krąg.
- Daj spokój. Przecież wiesz, że nawet jeśli im o tym powiesz to zadanie powierzą Tobie, uważają Cie za odmieńca. Świętoszkowaci jemiolarze kur** ich mać.
Aravilar obrzucił drowkę zdziwionym spojrzeniem. Na jego twarzy zagościł tajemniczy uśmiech.
Czarodziejka podeszła bliżej chwytając go za ramię
- Chodzmy stąd- rzekła - mam w mieście troche kontaktów, zobaczymy czy jest tu cos do roboty.
Ruszyli razem ciemną uliczką rozglądając sie czujnie na boki. Avariel nienawykły do pieszej wędrówki co jakiś czas to wzlatywał na kilka metrów w powietrze to znowu opadał z cichym szumem wiatru na ziemię...
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
miyumi
Magnat, Członek Rady
Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy
|
Wysłany:
Pią 21:24, 20 Paź 2006 |
|
Wilgotny przedświt zaczął się rozjaśniać w pełny dzień. Niestety zza chmur nie wyjrzało dość słońca, aby osuszyć kałuże, ale wystarczająco, aby podnieś mgłę. A ta odsłoniła wiele niezwykłości.
Do miasta zawitali nowi wędrowcy. Sporo z nich przygnało tutaj przeczucie tego, co ma się wydarzyć. Przeczucie Nieuniknionego. Przeznaczenie.
Przez zrujnowany dach Biblioteki promień słońca ciął jak nuż zalegające halę cienie. I jak boży palec wskazał zwiniętą ludzką postać leżącą na podłodze. Człowiek drgnął, jakby fizycznie poczuł dotyk światła. Ostrożnie podparł się na łokciu i rozejrzał po hali. Wizje poprzedniej nocy szybko uporządkowały się w jego głowie. Wyprawa do Zaświatów, niezbyt udana suplika u ich strażnika, przerwanie zasłony i przybycie do świata żywych dawno umarłej…
Wampirek na pewno szaleje gdzieś po mieście. Trzeba ją będzie zawrócić, nim ściągnie na siebie zbyt dużo uwagi. Ale najpierw… trzeba się przygotować. Tak, aby gdy przyjdzie czas Przeznaczenia, wszystko potoczyło się zgodnie z planem.
Wędrowiec wstał, z niejakimi trudem, ale po jego ruchach widać było, że szybko dochodzi do siebie. Kocim ruchem przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu wszystkie stawy. Potrząsnął głową, aby odpędzić resztki rozgorączkowanego snu, ale nie pozwolił, aby z tym ruchem kaptur zsunął się z jego włosów. Na ciągnął go nawet głębiej, zupełnie jakby mdłe światło słońca było dla niego, co najmniej nieprzyjemne.
Ruiny Biblioteki były w opłakanym tanie. Ale był to najlepiej zachowany budynek w tej starożytnej części miasta. Biorąc pod uwagę czas, przez jaki wiatr, deszcz, mróz i palące słońce na zmianę atakowały jego mury nie powinno z niego zostać więcej niż kupka kamieni. Wędrowiec podniósł głowę i wciągnął głęboko w płuca powietrze węsząc jak pies. Nie należał do zbyt wprawnych magów, raczej do manipulatorów. Starał się tak zorganizować rzeczywistość, aby to inni wykonali za niego to, na czym mu zależało. Ale nawet wędrowiec mógł wyczuć wciąż żywe wibracje pradawnej magii, której użyto przy wznoszeniu Pierwszego Miasta.
Problem polegał jednak na tym, że tam gdzie magii powinny być śladowe efekty, tam przewalały się jej tony! Zupełnie tak jakby szukając pojedynczych atomów niezwykłego pierwiastka, odkryć, że składa się z niego najbliższy łańcuch górski.
Bibliotekę postawiono na Studni.
Różne szkoły magiczne, różnie takie miejsca nazywał: Węzłami, Kręgami, Fontannami. Miejsca, w których delikatne nici magii, tworzyły mocne i pewne sploty. Legendy mówiły, że naprawdę potężni arcymistrzowie potrafili kształtować takie sploty wedle własnej woli tak, aby służyły konkretnym celom.
Być może ten kiedyś miał chronić Bibliotekę i zawartą w niej wiedzę przed niepożądanymi gośćmi. Teraz jednak nie można już było tego określić. Przez zbyt długi czas magia tego miejsca była pozostawiona samej sobie i powróciła do swego naturalnego, nieokiełznanego stanu.
Ale to, wcale nie oznaczało, że nie można było nadal z niej korzystać, podróżnik uśmiechnął się do siebie.
Przeszedł przez hale, a jego kroki odbiły się echem od martwych marmurowych ścian. Kolumnady korytarzy zawaliły się chyba jako pierwsze i przejście przez nie było dosyć karkołomnym wyczynem. Koronkowe galeryjki, obramowujące mniejsze sale, runęły na marmurowe posadzki niszcząc doszczętnie zarówno jedne jak i drugie. Czasami z jakiegoś łuku wychyla się przekrzywiona rzeźba na wpół wyglądająca spomiędzy gruzów, niczym groteskowo uwięziona postać wyciągająca dłonie po pomoc, która nigdy nie nadejdzie.
Wędrowiec mijał te sceny, nie pozwalając sobie na najmniejszą nawet chwilę refleksji, czy zadumy. Zbyt wiele w swoim życiu już widział, aby mógł do niego przemówić ten obraz. Teraz myślał inaczej. Teraz rozplanowywał pomieszczenie, za pomieszczeniem tak, aby były jak najbardziej przydatne strategicznie. Teraz był tutaj, aby dokończyć to, czemu nie dał rady czas i ludzka niepamięć.
W centrum Biblioteki była otwarta przestrzeń. Swoiste atrium, czy może ogród. Ciężko było określić, czy było to jeszcze wnętrze budynku, czy już poza nim. I to akurat nie było efektem zniszczenia, a zamysłem architekta, tej niesamowitej budowli. Kiedyś musiało to być przepiękne miejsce pozwalające na przerwę w studiowaniu, lub uczoną dysputę. Teraz całość pokrywało czarne lustro stojącej deszczówki. Wędrowiec zawahał się, poczym z pewną niepewnością wkroczył na powierzchnię wody. Jego kroki zostawiały coraz większe kręgi, gdy szedł po zalanych płytach tego wewnętrznego dziedzińca. Zatrzymał się na środku tego dziwnego nie–jeziora i spojrzał w swoje odbicie. Choć woda miała niecały centymetr głębokości, nie można było oprzeć się wrażeniu, że stanowi otchłań bez dna. To tutaj splatała się magia, tu było jej jądro. Ciekawe ilu jeszcze o tym pamięta, pomyślał podróżnik. Sam poczuł magię, dopiero teraz, po spędzeniu niemal doby w Starożytnym Mieście.
– Febie… – szept z ust wędrowca wypełnił cały dziedziniec niemal namacalną obecnością. Lustro wody gwałtownie zafalowało burząc idealne odbicia. A kiedy się uspokoiło, z otchłani Studni zamiast chudej sylwetki, owiniętej szarym, zniszczonym płaszczem, spoglądał na pielgrzyma trup obciągnięty pergaminowo białą skórą, pokrytą niepokojącym wzorem tatuażu. Czarne węże, choć zupełni nieruchome, gdy się na nie patrzyło, wiły się i błyskały czerwonymi oczyma, gdy spoglądający tylko odwracał wzrok. A przynajmniej tak można było próbować opisać to wrażenie. Długie białe włosy falowały w głębinie wody, której było przecież nie więcej niż cal. Pasma przesuwały się zupełnie jak węże na ciele. I choć viator mógłby przysiąc, że były gdzieś daleko teraz owijały mu się wokół obcasów i oklejały buty już do wysokości kostek.
– Bądź łaskaw, nie nadużywać mojej cierpliwości – jego głos, był dziwo nadal szorstki, choć tak jawna próba wdarcia się Strażnika Krain Umarłych w świat żywych, była nienormalna, delikatnie mówiąc. – Masz moje serdeczne podziękowania, jeśli chodzi o Wampirka – sarkazmem jego głosu można by ciąć kamienie.
– Och, nie przypisuj sobie zasługi przekonania mnie, do dania ci jej. – Feb bezczelnie przerwał mówiącemu i uśmiechnął się jeszcze szerzej odsłaniając zęby, oraz sprawiając, że skóra na jego czaszce naciągnęła się makabrycznie. – Sama chciała.
To go zaskoczyło. Właściwie to zadziałało na niego jak cios w mostek, wypychając mu całe powietrze z płuc.
– O proszę! Nawet ciebie można zaskoczyć – kpił dalej Feb.
Wędrowiec sapnął gniewnie, a jego brwi zmarszczyły się nadając rysom drapieżny wygląd.
– To nie ma znaczenia – syknął przez zęby. Ale to nie była prawda. To miało znaczenie. I to większe niż samotny człowiek byłby gotów, przed kimkolwiek przyznać. – Jedyne, co się teraz liczy, to, to, że w Krainach Umarłych nie masz dostępu do źródeł magii. Tam w końcu wszystko jest martwe.
– Zamieniam się w słuch. – Szyderstwo z głosu Strażnika, nie zniknęło nawet na moment.
– Najmę od ciebie armię… – pielgrzym znacząco zawiesił głos – płacąc taką walutą, jakiej nie da ci nikt inny.
– A jak ty, kruszynko, zamierzasz udostępnić mi tą piękną Studnię Magii – jadowitość jego słów mogłaby wywoływać zarazę. Prawdopodobnie zresztą gdzieś wywołała.
– O to się nie martw. – Uciął wędrowiec. – Ale jeśli chcesz korzystać z jakiegokolwiek Źródła, na przykład tego, to należałoby je osłonić. Zaraz by się tu zjawiło wielu chętnych, żeby sprawdzić, gdzie to wycieka nieskończona kwintesencja.
– Ach, więc jeszcze mam dla ciebie ustawić Barierę? Zdajesz sobie sprawę, że żyjesz tylko, dlatego, iż bawi mnie twoja arogancja?
Wędrowiec powstrzymał prychnięcie. Teoretycznie był chroniony przez zaprzysiężenie Pani. Feb był tylko strażnikiem. Kontrolował, aby do jego Domeny trafili ci, których czas już dobiegł końca. Nie mógł nikogo zabić. Teoretycznie. Wolał nie sprawdzać jak to bezie wyglądało w praktyce.
Złożył ręce jak do modlitwy, jednak nie wypowiedział żadnych słów. Choć nic się wokół niego nie zmieniło, powietrze nie drgnęło, ani woda nie zafalowała, rzeczywistość skupiła się wokół szarej postaci pod wpływem jej koncentracji. Na moment wszystko stało się bardziej istniejące. A potem człowiek powoli rozłożył dłonie, a między nimi unosiła się sfera dziwnej szarości. Choć była jednolita, głębiła się i przelewała jak dym, lub ciężka mgła. A przestrzeń wokół niej…
Nie chodziło o to, że strefa była próżnią zasysającą powietrze… to raczej jakby próbowała wciągnąć w siebie samą osnowę rzeczywistości.
A potem wędrowiec upuścił ją.
Yasheira poderwała głowę tak gwałtownie, że śnieżnobiały kaptur spadł z jej srebrzystych włosów.
Dreszcz, jakby do karku przyłożono mu rozżarzony pręt, wstrząsnął uskrzydlonymi ramionami Aravilra.
Hain zakrztusił się, gdy słowa obrzędu za zmarłych zostały mu siłą wepchnięte w głąb krtani.
Melvin de Gord wzdrygnął się, kiedy owiało go przeczucie przypominające taksujący cię wzrok skrytobójcy.
Lodowato błękitne oczy Lana zmrużyły się, od dziwnego uczucie, podczas gdy kapral Niewidka radośnie i ciepło opisywała ostatnie wyczyny ich oddziału.
Ciężki obraz z młodości, siłą, jakby wtłoczony mu do głowy, pojawił się przed oczyma Agherazara, który zawahał się wpół kroku i ciężko oparł o framugę koszarowego pomieszczenia.
Sfera przeszła przez lustro wody nie mącąc jej, nie naruszając. Zapadła się w delikatne sploty magii. W pierwszej chwili, niemal pieszczotliwie otuliła się wokół nici.
A potem zerwała je z trzaskiem, który przetoczył się echem po całym astralu.
Magia z Studni Biblioteki niby, krew z rany Etheru zaczęła wyciekać w niebyt.
Feb zachłysnął się, niewiadomo czy strachem, na takie pogwałcenie natury, czy zachwytem, na smak prawdziwej, żywej magii. Skłonił pielgrzymowi głowę z szacunkiem, i złym uśmiechem.
– Nie wierzyłem, że twój Kunszt wzrośnie. Nie wiedziałem, że to możliwe. – Powiedział z powagą, ale nieprzychylnie. Wędrowiec odpowiedział na to ciężkim skinieniem głowy. Feb powtórzył ten ruch, a tafla jeziora gwałtownie się wybrzuszyła, w rozprysku energii.
Po czym natychmiast, nim woda opadła, skuł ja lód. Palce mrozu rozchodziły się coraz dalej, wciskając się w każda szczelinę, każda szparę. Kolumny zmieniły się w lodowe zaspy, figury i rzeźby pochłoną morderczy lód. Długie sople spłynęły z galerii i pozostałości sklepień, aby połączyć się z posadzkami, tworząc zupełnie inne kolumny. Zamieć podniosła się wirem nad gmachem Biblioteki i niczym cyklon rozchodziła na całe ruiny Starożytnego Miasta, tworząc zamiast nich prawdziwe przedpola śmierci. Niebo zasnuło się czarnymi chmurami, a to, co z nich spadało w żaden sposób nie było podobnego radosnego białego puchu, na który z utęsknieniem czekają dzieci.
Patrząc wprost, nie widziało się jasnej granicy pomiędzy dawnym Starym Miastem, a pozostałymi dzielnicami. Ale ona tam była. Niczym szkło cieńsze niż myśl, rozcinała rzeczywistość dzieląc ją na życie i śmierć. To była Bariera. Nazywana przez niektórych Kekkai, rozdzielała świat na odrębne rzeczywistości.
Wędrowiec odwrócił się i usiadł w tym dziwnym zamarzniętym wirze wody niczym na tronie.
– Dobrze – powiedział lodowato. – A teraz armia.
W rynsztoku dzielnicy Kuźni, za karczmą ”Pod Rubinowym Okiem” poruszył się pierwszy trup. A za nim następne.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Lan Mandragoran
Mieszczanin
Dołączył: 11 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedem Wież, Malkier
|
Wysłany:
Sob 20:46, 21 Paź 2006 |
|
Paskudna pogoda. – mruknął obojętnie Lan, otulając się szczelnie płaszczem. Stali na ganku ”Dezertera” z Niewidką, przypatrując się chmurom na niebie , na próżno wypatrując wśród nich słońca - Dobrze było was znowu zobaczyć, całych i w zdrowiu.
Niewidka zachichotała.
- Mówisz o Elyanie, który jak zawsze zalał się w trupa i zarzygał buty?
Czy może o Johnatanie, baraszkującym przez całą noc na górze z trójką panienek. Jak widzisz Dai Shanie, nasza drużyna nie zmieniła się wcale a wcale. Wszyscy są zwarci i gotowi.
- Tym niemniej – odparł spokojnie weteran – Dobrze było zobaczyć te wszystkie twarze. Dowiedzieć się, że żyją.
Kapral pokręciła głową
- Za dużo się zamartwiasz Dai Shanie. – spojrzała w górę, na twarz byłego kapitana. Wyglądał jakby był nieobecny.
- Coś cię trapi ? – Zapytała po chwili.
Odpowiedział jej ponurym uśmiechem.
- Mam dziwne przeczucie, nie umiem tego wyjaśnić. – Wzruszył ramionami.
Stali oboje na drewnianym ganku, spoglądając na zamarłe miasto. Deski drewnianej konstrukcji skrzypiły, obok bujała się leniwie ławka zawieszona na łańcuchach, napędzana podmuchami wiatru.
To był ten czas, gdy kończyło się nocne życie: biesiady w karczmach, igraszki w domach rozpusty. Z ulic poznikały kurtyzany, zataczający się ulicami mieszkańcy dotarli w końcu do swoich (lub cudzych) łóżek.
Całe miasto wyglądałoby na przeciętną mieścinę, głównie przez w większości podobne do siebie domy – zbudowane z cegły, pokryte strzechą. Jednak ruiny starego miasta, nadawały miastu nieco majestatu oraz wzniosłości. Były przypomnieniem dla mieszkańców, pamiątką o przeszłości i przemijaniu. Przyciągały wzrok zarówno mieszkańców, którzy nigdy do końca nie oswoili się z myślą mieszkania w sąsiedztwie takich budowli, jak i podróżnych przemierzających miasto.
Przez pustą ulicę przebiegł czarny kocur, w pogoni za swoimi sprawami. Wszędzie wokoło panowały cisza i spokój.
Niewidka przestąpiła z nogi na nogę.
- Chodźmy. Nie po to zrywałam się z łóżka bladym świtem aby podziwiać widoki. Muszę zajrzeć do koszar, wywiedzieć się czy nie mają dla naszej drużyny żadnych rozkazów. Wszak jestem Kapralem. – Wypięła dumnie pierś.
Ruszyli pustymi ulicami, mijając domy z zatrzaśniętymi okiennicami. Stukot butów o bruk odbijał się głuchym echem, co potęgowało uczucie, że miasto śpi. Nie zapowiadało się aby słońce ukazało mieszkańcom miasta swoje oblicze. Potężna zasłona ponurych siwych chmur sprawiała, że przebijały się jedynie cienkie promyki. Zatrzymali się na jednym ze skrzyżowań.
- Żegnaj, Kapralu. – cichy głos Lana przyprawiał Niewidkę o ciarki na plecach. Zrozumiała że naszedł czas rozstania. – Wracam do kapłana, mam tam spotkanie.
Uścisnęli sobie nadgarstki, po czym Lan skierował się na prawo, w wąską ulicę, prowadzącą do centrum miasta ... chyba rzemieślniczą, sądząc po szyldach nad domami.
- Bywaj Dai Shanie. Mam nadzieje że się jeszcze spotkamy.
Niewidka patrzyła za oddalającym się weteranem.
Była mocno zafrasowana. Odkąd pamiętała, od Lana zawsze emanowały spokój, pewność siebie i chłodne opanowanie, które czyniły go doskonałym dowódcą. Wydawał się być nie do zdarcia: zawsze czujny, zawsze uważny, zawsze twardy.
Teraz jednak wyczuwała w nim niepokój. Wyraźnie był czymś przybity, nigdy go takim nie widziała. Jakby nosił na swoich barkach ciężar zbyt wielki, by mógł go udźwignąć.
Potrząsnęła głową.
- Zamartwiasz się sprawami, które cię nie dotyczą. – Upomniała sama siebie i ruszyła w stronę koszar. Czekał ją niekrótki marsz przez ulice miasta, jednak postanowiła skrócić nieco drogę, idąc przez dzielnicę slumsów.
Jednak myśli o poprzednim wieczorze nie chciały tak łatwo uciec z głowy. Cały czas powracały, pomimo że odpychała je od siebie z całych sił. A z im większą siłą odpychała, z tym gwałtowniej powracały...
Z tego amoku wyrwał ją widok czwórki postaci, wychodzących z jednego z licznych w tej części miasta zaułków.
Potrząsnęła głową.
Czwórka pijaków nie będzie dla niej problemem, nie przypadkiem nazywaną ją Niewidka.
Zbliżyła się...
Kolana ugięły się pod nią, gdy zamiast ubrań zobaczyła strzępy szmat, zamiast rąk ostre pazury, zamiast twarzy ponure gęby z kłami i błędnym wzrokiem.
Ożywieńcy!
Odwróciła się i spostrzegła kolejną dwójkę wchodzącą na jej tyły, odcinając drogę ucieczki.
- Na Bogów! Sześciu umarlaków chodzi sobie po ulicach....
Nie czekając na rozwój sytuacji, sięgnęła dłonią pod kaftan i wymacała srebrny amulet zawieszony na szyi. Wymamrotała ciche zaklęcie i z zadowoleniem poczuła na sobie to znajome mrowienie, pojawiające się przy używaniu czarów.
Znikła!
Z zadowoleniem popatrzyła na spojrzenia szóstki potworów, zaskoczonych i zdumionych.
- Teraz działać szybko, wyminąć ich i pobiec zameldować o wszystkim porucznikowi.
Zrobiła krok jeden, drugi, trzeci....
I nagle poczuła że coś jest nie tak.
Uczucie mrowienia zanikło gwałtownie.
Ktoś jakby pozbawił ją magii, na powrót stała się widzialna. Rozejrzała się przestraszona, nie widziała jednak nikogo.
- To niemożliwe aby oni dysponowali taką magią!
Sześć plugawych sylwetek zaczęło iść w jej kierunku. Wyciągnięte szpony stworów zbliżały się niebezpiecznie. Niemal czuła ich śmierdzące oddechy.
Nie było czasu na myślenie ale Niewidka nie była pierwszym lepszym rekrutem. Od razu ułożyła w głowie następny plan. Uważnie obserwując szóstkę szponiastych przeciwników, zaczęła stawiać ostrożne kroki do tyłu.
Cofała się, aż dotarła plecami do ściany domu. O to jej chodziło.
- Uważajcie mnie za osaczoną ofiarę, myślcie że już mnie macie. – wycedziła przez zęby.
Oparła się plecami, dobywając sztyletu i ocierając pot z czoła. Ugięła lekko nogi, gotując się do starcia. Zamierzała przebić się przez nich i uciekać.... czekała na dogodną okazję.
Mijały sekundy, paskudne łapska były coraz bliżej.
Była gotowa. Jednak w chwili, gdy czekała na okazję do szybkiego ataku, wydarzenia zaczęły się toczyć z prędkością, która nie pozwalała zebrać myśli.
” Obejmij śmierć! ” – usłyszała z góry znajomy, wyprany z emocji głos; któremu towarzyszył zgrzyt wyciąganego z pochwy oręża.
I mimo że był ranek, noc zstąpiła z nieba na potwory. Niewidka otworzyła oczy ze zdumienia.
Ciemna postać runęła z dachu na przeciwników, z szybkością atakującego węża, powalając dwójkę z nich od jednego precyzyjnego cięcia.
I wtedy mrok przybrał postać ludzkiej sylwetki... Lan!
Ruszył niczym zwolniona sprężyna na oszołomionych wrogów. Ostrze weterana, wykute przez dawnych mistrzów do walki z Cieniem starło się z wielkimi pazurami ożywionego.
Lan zadawał śmierć, a tam gdzie przeszedł martwiaki krzyczały przeraźliwie. Stawiał kroki w swoim ”Tańcu śmierci”, a miecz zdawał się być przedłużeniem jego woli.
Niewidka, nie zastanawiając się, doskoczyła do najbliższego z oszołomionych cały czas przeciwników, wbijając mu sztylet w gardło, aż po samą rękojeść. Stwór zwalił się na ziemie w konwulsjach. Odwróciła się, wyciągając sztylet.
Zostali sami. Sześć sylwetek leżało nieruchomo na ziemi. Między nimi stał Lan – wyprostowany i dostojny, z opuszczonym orężem, niczym posąg starożytnego króla. Klingę jego miecza pokrywały czarne plamy. Opaska, zawsze zawiązana na czole, teraz opadła na szyje, przez co długie do ramion włosy opadały na twarz i nie było widać jej wyrazu. Jednak Niewidka wiedziała co na niej zastanie – kamienne oblicze, bez cienia emocji.
Nagle oprzytomniała.
Szybko potrząsnęła głową.
” Lan! Ktoś tu jeszcze jest! Ktoś potężny i znający się na magii!!”
Zaczęła się czujnie rozglądać, ściskając nerwowo sztylet w dłoni.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Aravilar Liadon
Mieszczanin
Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether
|
Wysłany:
Sob 22:00, 21 Paź 2006 |
|
- Czujesz?- wyszeptał Aravilar zatrzymując się nagle. Spojrzał na Zhorę- sierść zjerzyła jej się na plecach a spojrzenie utkwiła w ciemnym zaułku, z ktorego dochodziło pobożne mamrotanie. Z oddali dobiegł ich krzyk, krzyk kobiety... a potem nie słyszeli już nic. Wszystko ucichło. Chłodny świt przywitał wymarłe miasto... dosłownie.
Najpierw cichy szept... ledo słyszalny. Potem dzwięk podobny do przesuwania czegoś po bruku, zapach zgnilizny, łypiące w półmroku czerwone ślepia.
Drowka schwyciła Aravilara za rękę, rozejrzała się po skąpanej w szarawym świetle poranka ulicy. Mijały minuty ciagnące sie jak godziny. Aravilar zaciskał dłonie na drzewcu młota. Runy lśniły zimnym, białym światłem. W końcu nastapił atak, z ciemnej uliczki z głośnym sykiem wybiegły dwa stwory podobne do zombie lecz o wiele szybsze. Chorobliwie zielonkawa skóra pokryta czyrakami i wrzodami była poprzerywana w niektorych miejscach. Chude ciała, skóra mocno naciagnieta na czaszcze, złowrogie czerwone oczy oraz długie pazury- wszystko wskazywało, że to ghoule. Nieumarli podchodzili do czarodziejki i druida powoli uśmiechając się przy tym ukazując paszcze pełne ostrych jak sztylety kłów.
Młoda tygrysica przypadła do ziemii szykując się do skoku. Biła ogonem na boki a spojrzenie utkwiła w jednym ze stworów.
- Zaknafein! Zaprowadz Zhorę do Rhivauna! Sprowadzcie pomoc - krzyknęła nagle Yasheira jakby do siebie. Przez chwilę nic się nie działo jednak nieruchomy jak dotąd srebrzysty jaszczur oplatający jej ramię otworzył oczy i wzleciał w powietrze. Zaskrzeczał cichutko po czym zatoczył kilka kółek wokół Zhory. W koncu razem uciekli ulicą.
Ghoule jednak zaintrygowane były swoim potencjalnym obiadem. Mamrocząc bez przerwy zaczęły flankować Yasheirę i Aravilara, którzy stanęli do siebie plecami...
- Niech Silvanus ma nas w swojej opiece...- wyszeptał druid mocniej chwytając swój młot.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Raziel
Szlachcic
Dołączył: 30 Wrz 2006
Posty: 222
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Nosgoth
|
Wysłany:
Wto 19:34, 24 Paź 2006 |
|
Czasem splot zbiegów okoliczności jest tak niesamowity, że ludzie nazywają go przeznaczeniem...
Postać szła w kierunku miasta. Od zwykłego podróżnego odróżniały ją dwie rzeczy. Po pierwsze podróżny zwykle nosi płaszcz z kapturem. Po drugie- zwykle nie ma na plecach miecza. Z owym mieczem wiązała się pewna dziwna sprawa. Każdy znający się na anatomii humanoidów orzekłby, że do wyjęcia miecza z pochwy na plecach brakuje człowiekowi ok. połowy ramienia. Ktoś znający się na zbrojnictwie powiedziałby, że istnieją specjalne pochwy umożliwiające wyjęcie tegoż. Pochwa wędrowcy nią nie była. Praktycznie, aby dobyć miecza trzeba było go odpiąć, co nie daje dużych szans na przeżycie w większości sytuacji...
Mężczyzna przystanął i spojrzał na trakt przed nim. Chwilę później w jednej z miejskich karczm buchnął płomień. Ale odległość między nimi była zbyt wielka, żeby można było coś dostrzec. Elf (bowiem był to elf) zmarszczył czoło i nieznacznie przyspieszył kroku.
Po południu wkroczył do miasta przez zachodnią bramę. Zobaczyłby niewielki tłumek ludzi z niemal wszystkich ras, klas i stanów rozmawiających o czymś z przejęciem. Zobaczyłby... gdyby patrzył oczyma...
Istnieją stworzenia mogące istnieć w więcej niż jednym świecie naraz.
Elf widział ludzi jako uczucia, targające nimi emocje, stany. Owszem, mógł widzieć ich takimi jakimi są w świecie fizycznym, ale jego zdolność pomagała mu zrozumieć innych. I to nie tylko wczuć się w ich położenie. Miał on bowiem jedną, ale niezwykle uciążliwą wadę- nie znał Wspólnego...
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
miyumi
Magnat, Członek Rady
Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy
|
Wysłany:
Śro 16:24, 01 Lis 2006 |
|
Wampirek przeciągnęła się na łóżku miękkim kobiecym ruchem, podkreślającym jej całkiem atrakcyjne kształty. Ich atrakcyjność wzmacniało dodatkowo to, że Wampirek nie miała na sobie ani płaszcza, który wisiał na poręczy schodów piętro niżej, ani sukni, która zagubiła się gdzieś wśród bałaganu pokrywającego podłogę lupanaru. Ani, gwoli ścisłości, niczego innego. Niestety tego widoku nie miał, kto podziwiać. Goście całonocnej zabawy, do której się przyłączyła opuścili, bowiem świat żywych. Wampirek obróciła głowę, na poduszcze otaczając się ognistą aureolą włosów i spojrzała na pustą i martwą twarz byłego solenizanta. Zastygł na niej grymas zaskoczenia i przerażenia, gdy zamiast kurtyzany dostał demona. Miał chyba najłagodniejszą śmierć – Wampirek po prostu spuściła z niego krew. Ale niestety zaczał się szarpać i krzyczeć, a to zaalarmowało jego compadres. Dla nich Wampirek nie miała już litości. Chciała poczuć odrobinę rozrywki. A teraz ciało tego, który dobiegł pierwszy zajmowało trzy pokoje. Kolejny wisiał powieszony na własnych jelitach w sali na dole. Pozostali, w mniejszym lub większym stopniu rozdarcia zajmowali podłogę wokół jej łóżka. Zapach krwi otumaniał. Ale mord i uczta nie dostarczyły jej spodziewanej przyjemności. Ziewnęła i ze znudzona miną podniosła się z pościeli. Był już późny ranek. I choć gwar powinien stopniowo wypełniać ulice, na mieście panowała martwa cisza. Zaintrygowana tym wyszła z pokoju i stanęła na galeryjce nad salą. Przechyliła się przez poręcz, aby dojrzeć co się dzieje na dole. Nagle poczuła na kostce muśnięcie ciepłego futerka. Spojrzała w dół prosto w paciorkowate oczy wielkiego miastowego szczura. Powinny być czarne, a jednak były szare, jakby kłębiła się w nich skondensowana mgła. Nie zdziwiła się więc, kiedy zimne kościste palce dotknęły jej ramion nakładając na nie, jej suknię. Obejrzała się i obojętni spojrzała w martwe oczy chłopaka, którego dziś nad ranem zabiła. Pozwoliła nałożyć na siebie suknię, poprawiła włosy, po czym raz jeszcze spojrzała na szczura, który stał słupka i przyglądał jej się badawczo. Wsunęła na stopy pantofelki podsunięte jej przez inną parę rąk, tak samo martwych.
Nagle szybkim, umykającym oka ruchem, zmiażdżyła szczurzą główkę obcasem. Pokręciła jeszcze piętą wsłuchując się w dźwięk kruszonych kości.
Poczym zbiegła lekko po schodach, w locie łapiąc płaszcz i narzucając go na ramiona wybiegła na ulicę.
Szara postać wędrowca szarpnęła się gwałtownie na swym lodowym piedestale. Przyłożyła dłoń do twarzy, a gdy ją odsunęła na rękawicy był ślad krwi. Przetarła wierzchem dłoni nos, ścierając sączące się nadal krople.
Po atrium niósł się złośliwy ni to śmiech, ni to charkot. Wędrowiec podniósł głowę i spojrzał na lodową taflę spływająca po jednej ze ścian biblioteki. Obramowana łukiem kolumn wyglądała niemal jak portal. Zza powierzchni lodu odpowiedziało mu złe spojrzenie władcy Krainy Umarłych.
– Nie słucha mnie – wędrowiec przemówił głosem, aż wibrującym od powstrzymywanej złości.
– Uprzedzałem cię. Po prostu tobie zawsze wydaje się, że wiesz lepiej. Mówiłem ci, że przybyła z własnej woli. Tylko jej to umożliwiłem. Nie będzie tak bezmyślnym i powolnym sługą, jakiego sobie zażyczysz.
Wędrowiec zacisnął szczęki pod kapturem. Chciał coś odpowiedzieć, ale być może nie wiedział co.
– Oczywiście jest martwa – kontynuowała nie zrażony, milczeniem rozmówcy, Feb – co znacznie ogranicza jej wolną wolę. Jak rozumiesz – znów zarechotał – duch już nie ten. Widocznie nie spodobało jej się to, o co prosisz – szyderstwem w jego głosie można by ciąć szkło.
– A swoją drogą – rzucił na odchodnym – nie rozumiem skąd u ciebie takie zamiłowanie do szczurów?
Wędrowiec nie wytrzymał już tego. Szybkim jak błyskawica ruchem zerwał się z lodowego podniesienia i wykonał dziwny gest w stronę lodowej tafli. Lód rozprysł się na milion kawałków a z każdego wydobywał się zwielokrotniony szyderczy śmiech Feba. Gdy kruchy opadły na posadzkę wędrowiec wciąż nie mógł się uspokoić. Ramiona wciąż gwałtownie się poruszały w rytm szybkiego i mocnego oddechu. Postać podeszła do ściany odsłoniętej teraz spod lodu i wyszarpnęła rękojeść rzuconego sztyletu z marmuru. Ostrze zagłębiło się w kamieniu, na co najmniej 3 cale, co raczej nie było normalne. Ale też to nie był normalny sztylet. Człowiek spuścił głowę przyglądając się refleksom światła na klindze próbując uchwycić swoje odbicie. Nie powinien był się dać sprowokować do dobywania go. To był błąd.
Ale teraz większym problemem była Wampirek.
Demonica spokojnym krokiem przechadzała się po miejskim cmentarzu. Choć chwila buntu dostarczyła jej nawet czegoś na kształt przyjemności, nie widziała sensu, aby sprzeciwiać się dostarczonym jej sugestiom. Być może były to rozkazy, ale nie wnikała zbyt głęboko w naturę świata żywych. Jej spojrzenie znów było dalekie i obojętne. Martwych chłopaczków pozbyła się, gdy w jednej z mijanych ulic, ktoś próbował zarąbać dwa ghoule. Pozwoliła im się przyłączyć. Nie lubiła marnego towarzystwa nawet, jeśli było martwe.
Teraz chłonęła spokojną aurę cmentarza. Paradoksalni, gdy z rynsztoków, piwnic i kanałów podnieśli się pierwsi zamordowani i rozpoczęli sianie chaosu w mieście, to cmentarz stał się właśnie ostoją spokoju.
Cóż, nie na długo, pomyślała z satysfakcją Wampirek. Minęło już trochę czasu odkąd tu przyszła, ale wciąż nie mogła znaleźć tego, czego szukała. Tego, co jej polecono. Niejasno zdawała sobie sprawę, że nie powinno to stanowić dla niej problemu, ale wiedziała skąd to przeświadczenie.
Wreszcie znalazła. Nic, dziwnego, że zajęło jej to wiele czasu. Grób, nie wyróżniał się zbytnio od innych. Niezbyt wyszukany, wręcz prosty, lecz niepozbawiony elegancji. Daleko mu było do miejsca spoczynku wielmożów, a tego spodziewałaby się bardziej. To, co pomogło jej odgadnąć to motto na płycie nagrobnej:
Życie jest drogie. To śmierć staniała.
Wampirek delikatnie pochyliła się nad płytą i przyłożyła do niej policzek, jakby wsłuchując się w to co mogłoby być pod nią.
Z głębin ziemi dobiegł ja głuchy stuk. Zadowolona podniosła się i odsunęła na bezpieczna odległość, patrząc jak za każdym głuchym uderzeniem płyta lekko drga, potem podskakuje strącając mikro lawiny piasku i zaprawy, by na koniec z chrobotem zsunąć się z grobu.
Człowiek, czy może postać, która się podniosła była szara i sucha. Musiała być już martwa, od co najmniej kilku miesięcy, jednak sarkofag był na tyle szczelny, że nie zdążyły się nią zająć robaki. Z chrzęstem pokręciła głową jakby kręgi szyjne dopiero wskakiwały na prawidłowe pozycje. Może zresztą i tak było. Po czym zogniskowała wzrok na stojącej kilka kroków dalej, rudowłosej dziewczynie. Trup podniósł się, otrzepał czarny, pogrzebowy strój z kurzu i resztek tynku. Nieco sztywnym krokiem wyszedł z sarkofagu i skłonił się przed demonicą. Przez moment chciał ja pocałować w rękę, zawahał się i jednak zrezygnował z tego zamiaru nie do końca ufając jeszcze swoim stawom.
– Mistrz Paulinus, do usług. Czemu mogę zawdzięczać tak niespodziewany powrót na ten padół łez?
Wampirek uśmiechnęła się zadowolona. Zdecydowanie bardziej wolała szarmanckie towarzystwo byłego skrytobójcy.
– Kilka niezwykłych osób czeka na inhumację – uśmiechnęła się czarująco Wampirek – pozwolisz mistrzu, że naświetlę ci sytuację?
Paulinus podał demonicy ramię. O tak, on bardzo się cieszył z tego niespodziewanego powrotu. Miał tu kilka niedokończonych spraw.
Młody szczurek obserwował odchodzącą z cmentarza dziwną parę. Szara mgła zakotłowała się za oczyma zwierzątka, po czym wypuściła je ze swoich objęć. Gryzoń uciekł z piskiem.
Oczy wędrowca przeskakiwały z jednego szczura na innego. I parzyły. Patrzyły jak miasto powoli stacza się w chaos.
Zamordowany mąż powraca by zemścić się na niewiernej żonie i kochanku. Nieumarłe ciało z pasja i nieludzką siłą rozrywa ciało chłopka, który bezsilnie próbuje dźgnąć je powtórnie nożem. Zalana łzami i krwią kochanka żona klęczy i z przerażeniem spogląda na nadchodzącą śmierć.
Mgła.
Dziewczyna w męskim stroju stoi samotnie na ulicy. Opiera się plecami o ścianę, w dłoni zaciska sztylet. Po jej napiętej twarzy spływają krople potu. Sześć martwych postaci posuwa się powoli w jej stronę. Za życia nie przepuściliby dziewczynie. Teraz chcą po prostu zamordować. Na twarz dziewczyny pada cień…
Mgła.
Rzeźmieszek w Dzielnicy Kuźni, nie pojmuje, że jego porachunki jeszcze się nie skończyły. Patrzy jak zamordowany przed dwoma dniami wspólnik wchodzi do jego kryjówki. Z włosów i brody ścieka szlam rzeki. Z nosa wypływają razem z wodą wije. Podnosi rzeźnicki nóż to filetowania ryb. Chłopak krzyczy. Cienko i modulowanie. A potem milknie, gdy gardło wypełnia mu jego własna krew.
Mgła.
Szczury rozpryskują się spod stóp biegnących koślawo dwóch martwiaków. Jedno zwierzątko zatrzymuje się i przygląda szarymi ślepkami jak nieumarli dopadają dwójkę gapiów przy spalonej karczmie, która dawniej nosiła miano „Pod Szarym Krukiem”. Szczurza perspektywa utrudnia obserwacją, ale nie na tyle by nie zauważyć, że nie są to zwykli mieszczanie. Kobieta ma śnieżnobiałą suknię, na którą nie stać by było niejedną szlachciankę, a mężczyzna… Zwierzątko zapiszczało z bólu, na mentalny wstrząs zdziwienia wędrowca, który patrzył jego oczyma.
Mężczyzna ma skrzydła. Czarnopióre skrzydła, które rozkłada do lotu.
Szczurek wspina się po rynnie spiesząc za wznosząca się postacią.
Skrzydlaty potężnym machnięciem nabiera wysokości, po czym spada jak grom na bliższe zwłoki. Uderzenie ciężkiego młota miażdży czaszkę i zwala umarlaka z nóg. Ale brak głowy, nie przeszkadza mu zbytnio. To już nie mózg kieruje jego zachowaniem, a o wiele potężniejsza wola strażnika Krain Umarłych. Połamane pazury zatapiają się w łydce skrzydlatego, wybijając go z rytmu i ściągając na ziemię. Szponiaste łapy próbują zacisną cię na szyi nie zwracając uwagi na spadające nań ciosy młota. Bezgłowe monstrum przywala mężczyznę, nie pozwalając mu na użycie przewagi skrzydeł. Palce, orząc po twarzy, próbują wymacać oczy, aby je wydrapać.
Nagły błysk światła oślepia szczurka. Gryzoń odruchowo próbuje się schować, ale wola człowieka jest silniejsza. Nakazuje mu otworzyć piekące ślepka.
Czarnoskrzydły leży na ziemi ciężko oddychając. Po jego twarzy spływają cienkie strużki krwi. Oczy – o dziwnej, ametystowej barwie – są jednak nienaruszone. Po nieumarłym nie ma śladu… choć do nie do końca prawda. Zamiast bezgłowego, gnijącego monstrum wszędzie rozrzucone są wielkie lodowe kryształy. W niektórych widać zamarznięte bryły mięcha. Skrzydlaty obraca głowę w stronę kobiety i uśmiecha się z ulga na widok ej skupionej twarzy. Laska, którą trzyma w ręce, jaśnieje delikatnym poblaskiem, powietrze jest wokół nich chłodniejsze… pachnie zimą. Za nią stoi groteskowa, pozbawiona rąk, lodowa rzeźba unieruchamiająca drugiego z nieumarłych. Łapska, zamrożone w lodzie, odkruszone leżą na ziemi.
Mgła.
Wędrowiec powróciwszy do swego ciała spojrzał na skutą lodem Bibliotekę:
– Nemezis?
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Lan Mandragoran
Mieszczanin
Dołączył: 11 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedem Wież, Malkier
|
Wysłany:
Sob 16:48, 04 Lis 2006 |
|
L ... Lan – Niewidka popatrzyła na sześć ciał martwiaków, nieruchomo leżących na ziemi. Moment zaskoczenia już minął, pozostał po nim już jedynie ślad. Teraz dominowały czujność i ostrożność.
Jest żołnierzem.
Takie sytuacje się zdarzały. Jeszcze gdy była rekrutką, z uporem maniaka wbijano im do głowy żeby być przygotowanym na wszystko, w każdej sytuacji. Szybko zrozumiała jak ważna to nauka, wręcz niezbędna do tego aby przeżyć. To samo zresztą powtarzał im Lan, gdy był ich Kapitanem.
”Nauczycie się tego albo nie pożyjecie za długo”- mawiał.
Wielokrotnie widziała Lana w walce (wszak bili się razem na niejednej wojnie), jednak nadal uderzał ją sposób w jaki walczył weteran i za nic w świecie nie mogła się do tego przyzwyczaić.
Ta pogarda dla życia.
Za każdym razem wchodził w zwarcie z przeciwnikiem, niekiedy niebezpiecznie się odsłaniając i narażając się tym samym na zdradzieckie kontry. A przecież nie nosił ciężkiej zbroi, twierdząc że za bardzo krępuje ruchy i ogranicza.
Tańczył w swoim ”tańcu śmierci”, stawiał kolejne kroki. Wydawało się że stąpa po niewidzialnej linie tuż nad przepaścią, a każde zawahanie się spowoduje runięcie w otchłań, w objęcia śmierci.
Walczył tak, jakby ciskał swój los na niewidzialną szalę.
Zdoła zabić wroga zanim ten wyprowadzi cios, czy też nie?
Taki styl wymagał połączenia techniki, siły i szybkości. Nigdy nie zauważyła aby ktoś walczył w sposób tak bardzo ryzykowny jak Lan.
Stary weteran pochylił się właśnie nad ciałem i przewrócił je na plecy, aby odsłonić barki i paskudną gębę stwora. Gdy Niewidka podeszła do niego, odpinał właśnie od martwiaka metalową odznakę – emaliowany krwistoczerwoną barwą trójząb.
- Nie znam tego znaku, nigdy wcześniej go nie widziałem. – mruknął pod nosem, gdy Niewidka zbliżyła się. – Nie mam pojęcia co się dzieje, Kapralu.
Spojrzał na nią.
Kolejne zaskoczenie! – pomyślała Niewidka, kucając przy weteranie. Lan cechował się także tym, że zwykle wiedział co w danej sytuacji należy uczynić. Zawsze miał plan działania.
A teraz ?
- Muszę o tym zameldować – Odpowiedziała mu niepewnie, patrząc w chłodne niebieskie oczy. Pokiwał głową a Niewidka ciągnęła dalej. – Dowództwo na pewno będzie wiedziało co czynić. Poślą po magów i inkwizycję. Z pewnością będziemy mieć pełne ręce roboty.
Powstała na nogi. Lan uczynił podobnie.
- Opowiedz im o wszystkim Kapralu, o wszystkim co tu widziałaś. – rzekł ochryple weteran, wciskając jej w rękę znalezioną odznakę. – Daj im też to. Może okazać się pomocne.
- A ty? Co zamierzasz?
Chłodne oczy zwróciły się w kierunku ruin starego miasta.
- Rozejrzę się po mieście. Może coś znajdę.
Spojrzała na niego uważnie, westchnęła i pobiegła do koszar, szybkim truchtem.
- Bywaj Lan.
- Bywaj Niewidka.
Lan ruszył ulicami miasta, kierując się w stronę ruin.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Aravilar Liadon
Mieszczanin
Dołączył: 14 Paź 2006
Posty: 117
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Góry Nether
|
Wysłany:
Sob 17:34, 04 Lis 2006 |
|
Serce kołatało avarielowi w piersi a nogi trzęsąc się uginały pod ciężarem ciała. Drowka podeszła bliżej pomagając towarzyszowi wstać.
- Nic Ci nie jest?- zapytała twardo, bez cienia troski. Elf zaprzeczył.
- Dziękuję- Chciał podejść bliżej, objąć ją ale chłodne spojrzenie Yasheiry dało mu do zrozumienia, że to jednak zły pomysł...
Ruszyli opustoszałą uliczką. Z bocznych alejek dobiegały jęki i westchnienia. Umarli ożyli...
- Mogłęs zginąć wiesz? - Drowka nie spoglądała na niego cicho lecz stanowczo wypowiadając każde słowo- Rzuciłeś się na nie jak jakiś niedouczony dzieciak. Powinieneś się wstydzić... Gdybym nie zdązyła? Wiesz jak ciężko opanować magię kostura...
- Yash... Yasheiro... ty płaczesz?- Aravilar zatrzymał się wpatrując w czarodziejkę.
- Nie... to wiatr... Nie gap się na mnie! - wykrzyczała nakładajac kaptur na głowę.
Avariel podszedł bliżej przytulając do siebie. Coś szeptał jej do ucha. Po chwili uspokoiła się.
- Rzuć zaklęcia uzdrawiające bo z tą poodzieraną twarzą wyglądasz jak martwiak.
- Próbowałem. Magia lecznicza nie działa w tym miejscu. Coś jakby mnie powstrzymywało. Może powinniśmy stąd odejść? to nie nasza walka Yasheiro...
- Może masz rację... Ale musimy zobaczyc sięz Rhivaunem. Jego dom jest tut...
Urwała w pół słowa widząc otwarte drzwi. Ze środka domu dobiegało warczenie...
- Zaknafein...
- Waterdeep?! Ja go kiedyś zamienie w ropuche! Przysięgam!
- Uspokój sie kochanie, Widocznie miał ważniejsze sprawy...
- Nie mów mi co mam robić. I najlepiej wyjdz stąd...
Avariel spojrzał na nią wzrokiem zbitego psa ale nic nie powiedział. Przywyczaił się, że Yasheira jest bardzo konkretna gdy chodzi o interesy tych od harfy... kimkolwiek byli...
Aravilar wyszedł na dwór rozglądajac się po okolicy. Coś co przykuło jego uwagę to jakieś ruiny na zachód od miejsca, w którym się znajdował. Były straszne, ale niezwykle piękne... takie surowe...
- Rhivaunie Lharaendo! Racz wytłumaczyć mi gdzie sie teraz do cholery znajdujesz? Jak to miałęs coś waznego do załatwienia? Co? Wracasz za 3 dekadnie? Ty bałwaniasty grajku! Nogi Ci z dupy powyrywam! Przez Ciebie Gareth wbije mi kolejną szpilę w plecy! Co ty tam robisz? Rhivaun! Wywal te dwie dziwki na zbity pysk- jeszcze coś złapiesz. Masz 3 dni na przybycie tutaj, jeśli Ci sie nie uda to osobiście sie po Ciebie pofatyguje! Zrozumiano? Będę czekała w twoim domu. W tym czasie porozglądam się trochę po mieście. Coś tu się dzieje? Mnie pytasz? Nie wiem co... Coś złego. U Ara dobrze... Bywaj bracie. I wywal do cholery te dziw.........
- Jesteś już?- spytał avariel czarodziejkę.- Zostajemy?
- Tak. Trzy dni... Masz jakieś pomysły?
- Skoro musimy tu siedzieć, warto się rozejrzeć... Możemy pójść w tamtą stronę- elf wskazał stare ruiny.
- Nie sądzę, żebyśmy tam coś znaleźli. Może oprócz jakichś chorób, szczurów i żebraków... ale niech będzie. Prowadz Skrzydlaty...
Aravilar zaśmiał się w duchu...
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
miyumi
Magnat, Członek Rady
Dołączył: 27 Sty 2006
Posty: 632
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wyspa na Oceanie Ciszy
|
Wysłany:
Pią 15:58, 10 Lis 2006 |
|
Szara postać wędrowca przemierzała powoli zamarzłe korytarze Biblioteki. Jej chód był powolny, każdy krok przemyślany. Zdawał się zajmować wieczność. Czasami postać, mimo iż szła prosto wydawała się być na skraju utraty równowagi. Obracała w dłoniach machinalnie ostrze sztyletu. Spod spuszczonego kaptura nie było wiadomo, czy postać patrzy na matowe znów ostrze, czy po prostu pod nogi, aby nie potknąć się na zalegających korytarze cegłach i innym gruzie.
– Pff! – Prychnięcie, choć cichutkie rozniosło się echem. Człowiek wzruszył ramionami i obojętnie rzucił sztylet na posadzkę. Metaliczny dźwięk wdarł się w ciszę, kiedy klinga kilkukrotnie odbijała się od kamiennych płyt podłogi. Krok jego stał się szybszy i szara postać zniknęła w labiryncie korytarzy. Ostrze jeszcze przez moment rozjarzyło się, jakby padł na nie promień światła, po czym zmętniało. Zdawało się tak szarzeć, że aż rozmywać się w oczach. I chodźby ktokolwiek na ni teraz patrzył, nie odrywając wzroku, nie potrafiłby powiedzieć, kiedy sztylet stał się tylko cieniem spowodowanym pęknięciem posadzki. I choć wydawałoby się, że był tam przez cały czas, nie dałoby się już wskazać miejsca, w którym upadł. Jakby wędrowiec nigdy nie wypuścił go z rąk.
Człowiek stanął w wrotach Biblioteki. Jedno skrzydło bramy pochylało się smętnie na ostatnim zawiasie. Drugiego musiało nie być już od dawna. Wiatr szarpnął połami płaszcza na moment ukazując sylwetkę pod nim skrytą. Jej odzienie było brudne i zniszczone podróżą. Spodnie i kurta wisiały na chudym ciele jak na strachu na wróble. Wędrowiec złapał gwałtownie materiał i otulił się nim dokładniej. Wzdrygnął się w dreszczu, który przebiegł po jego plecach i ramionach. Szczęka zaczęła mimowolnie drżeć.
W bibliotece być może panował mróz. Ale na zewnątrz, w ruinach, po których dął porywisty wiatr i szalała śnieżyca, temperatura przypominała panującą w samej krainie śmierci.
Wędrowiec z trudem zszedł po schodach na szeroką aleję przed Biblioteką. Teraz pokrywały ją zaspy mniej więcej do kolan. A przecież minęła zaledwie doba. Podniósł głowę i osłaniając dłonią oczy spojrzał w kierunku nowszej części miasta. Horyzont wydawał się być podwójny. Ten naturalny, w którym ziemia spotyka się z niebem i ten magiczny, w którym Starożytne Miasto spotyka się z nowym. Bariera przypominała rozcięte światło. Nie widać jej było wprost, ale była tam. Zauważalna w tym momencie, w którym zrezygnowany obserwator postanowił odwrócić wzrok. Równą, gładką ścianą oddzielała świat żywych, od tego, który umarł. To, stamtąd przybył wędrowiec.
Zrobił niepewny krok w tym kierunku. Potem następny. Rozejrzał się za czymś, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Podszedł do jednej z większych zasp leżących pod murem Biblioteki. Pochylił się i rozgrzebał ręką śnieg.
Po czym zaklął wściekle, ale wiatr porwał jego słowa.
Pod śniegiem leżały zwłoki konia. Zamarznięte na kamień. Wędrowiec rozejrzał się z bezsilną złością i wymierzył im kopnięcie. Gwałtowny ruch zachwiał całą jego sylwetką. W ostatniej chwili złapał równowagę. Z jego ruchami coś było nie w porządku, trudno jednak było określić, co. Powoli wyprostował się, rozejrzał raz jeszcze po ruinach i ruszył, brnąc przez śnieg w kierunku Bariery i nowszych budynków miasta.
Trzymał nisko opuszczoną głowę, ale wiatr ze śniegiem i tak siekły po twarzy wyciskając łzy z oczu. Choć w tej zawiei niemożliwe było usłyszenie czegokolwiek, wędrowiec usłyszał. I aż stanął. Wśród potępieńczego wycia wiatru wyłonił się nagle wysoki dziewczęcy śmiech. Podniósł głowę, co natychmiast wykorzystał wiatr, aby zerwać mu kaptur. W odruchu wędrowiec przytrzymał go. Osłaniał twarz, tak jakby nigdy nie wystawiał jej na światło dzienne. Śmiech dobiegł do po raz drugi. I tym razem wtórował mu jeszcze jeden głos. Absolutnie zbity z tropu człowiek, niepewnie skierował się w stronę dochodzących go głosów. W tym wymarłym miejscu nie powinno być nikogo. A przede wszystkim nikt nie powinien mieć tutaj powodów do śmiechu!
Głosy prowadziły postać kilkoma zaułkami łączącymi aleję z jakimś wielkim placem. Na środku spod olbrzymich zasp wyłaniały się kształty zamarzniętych fontann. Kiedyś zapewne zwieńczonych wspaniałymi rzeźbami, teraz jednak nie było widać nic ponad kilka kamiennych kikutów z wystającymi ułamanymi końcówkami żelaznych rur. Plac zamykała potężna budowla. Majestatyczny budynek przypominał bardziej pałac, był jednak dosyć masywny. Być może był to sąd, być może siedziba władcy miasta. Teraz był opuszczoną lodową jaskinią. To stamtąd dobiegały wcześniej śmiechy. Wędrowiec powoli zbliżył się do budynku. Przejście placu wydawało się być dla niego jakimś wysiłkiem.
Olbrzymi korytarz wyglądający jak nawa główna był pusty. Wiatr nawiał trochę śniegu przy wejściu, jednak nie dalej niż na kilka kroków. Szara postać ze skupieniem przemierzała arkady nawy. Głosy dobiegały teraz dużo wyraźniej. Słychać było… wędrowiec potrząsną głowa ze zdumieniem… słychać było dziecinną wyliczankę.
W niewielkiej Sali z wygaszonym kominkiem i ostatnim chyba w całych ruinach oknem siedziały trzy osoby. Światło, wpadające przez przysypaną śniegiem szybę, było mętnobiałe i odbierało realizm całej scenie. Pierwszy dostrzegł gościa mężczyzna siedzący przodem do drzwi. Miał na sobie czarny strój, ewidentnie wyglądający na pogrzebowy. Skóra na jego twarzy była sucha i popielata. Wyglądałby na wyniszczonego wiekiem starca, gdyby nie to, że trzymał się prosto, a rysy, choć dziwnie puste, były jednak rysami mężczyzny w średnim wieku. Utkwił w wędrowcu przeszywające martwe spojrzenie. Za jego wzrokiem obejrzała się druga osoba, siedząca po przeciwnej stronie stołu, tyłem do drzwi.
Wampirek przechyliła zadziornie drobną główkę pozwalając rudym lokom spłynąć po policzku. Za jej ramieniem wędrowiec dostrzegł coś, czego by się nigdy nie spodziewał. Demonica trzymała na kolanach dziecko. Chłopczyk mógł być około pięcioletni i wydawał się być absolutnie zadowolony z zaistniałej sytuacji.
– Co… Co to jest?! – pielgrzym sam nie wiedział czy jest bardziej zdziwiony czy wściekły.
– Kto. – Powiedziała dobitnie Wampirek nadal się morderczo uśmiechając. – Nie „co?”, a „kto?”. – Pochyliła się nad głową dziecka i powiedziała do chłopca:
– No dalej. Przedstaw się ładnie. Pokaż, że jesteś takim dżentelmenem, za jakiego cię miałam.
Chłopiec okręcił się na kolanach Wampirka, marszcząc i gniotąc drogi błękitny jedwab jej sukni.
– Nazywam się Hektor – powiedział wyraźnie, jakby powtarzał wyuczoną lekcję. Spojrzał ciekawie na demonicę, a ta uśmiechnęła się do niego w pochwale. Jej krwiste oczy wydawały się w ogóle dziecka nie przerażać.
– Hektor stracił rodzinę. – Wyjaśniła Wampirek. Choć jej ton był miły i wręcz troskliwy, było w nim coś złowróżbnego – Jego tatę zabiła w zemście teściowa, którą wcześniej otruł, by zdobyć po niej spadek. Mama złamała kark zbiegając przerażona ze schodów. Biegła tak szybko, że nie zauważyła, iż na schodach są klocki Hektora i jego siostry. Nie przejmowała się zbytnio losem dzieci, zajęta ratowaniem własne skóry.
– Jeszcze siostra – wtrącił usłużnie męzczyzna w czerni.
– Ach tak. Faktycznie jeszcze siostra. – Demonica uśmiechnęła się w podzięce – Zagryzł ją pies, którego zamęczyła razem z kolegiami. Zawiązli go w worek, polali naftą i podpalili. Na szczęście zwierzęta nie są zbyt wyrafinowane, więc umarła w miarę szybką śmiercią. – Przerwała na moment i zamyśliła się – Kiedy już, naturalnie nie miała na nogach dość mięsa by biec. – Dodała.
– A młody Hektor wykazał się niespotykaną, w jego wieku, jasnością umysłu i ukrył w szafie. – Podsumował mężczyzna. Spróbował się uśmiechnąć, ale martwa skóra mu na to nie pozwoliła.
– Zgłodniał jednak i wyszedł na ulicę poszukać czegoś do jedzenia, bowiem w domu nic nie było. Niestety źli ludzie nie mieli serca dla małego dziecka zajęci własnymi rachunkami rodzinnymi. – Żal w głosie demonicy był najbrutalniejszym żartem z ludzkiego współczucia – na szczęście jednak natknął się na nas. A jako, że i my właśnie planujemy kolację, zgodził się nam towarzyszyć. – Wampirek uśmiechnęła się okrutnie. Chłopiec nieświadomy znaczenia tego grymasu, odpowiedział jej szczerym dziecięcym uśmiechem.
– Jest to niezwykle elokwentny młody mężczyzna – zwrócił się do wędrowca mężczyzna w czerni – właśnie opowiadał nam przezabawną historyjkę podwórkową. Ale gdzież moje maniery – wstał trochę niezgrabnie i pokłonił się przed pielgrzymem – Mistrz Paulinus do usług. Wdzięcznym, za umożliwienie mi powrotu do naszego ukochanego miasta. Od spodu nie jest takie atrakcyjne. Choć pogoda na pewno spokojniejsza.
Demonica i nieumarły wybuchnęli śmiechem z tego miałkiego żartu. Chłopczyk zawtórował im, choć trochę niepewnie.
– I jak ci się tu podoba Hektorze – Wampirek zwróciła się pieszczotliwie do dziecka.
– Bardzo ciociu. W domu nie było tak ładnie jak tutaj, a ty w ogóle jesteś dużo ładniejsza od mojej mamy.
– Rozkoszny, czyż nie? – Wampirek zwróciła się w przestrzeń i perliście roześmiała. – Zostaniesz z nami do kolacji? – Spytała szarą postać człowieka stojącego w drzwiach. Wędrowiec patrzył na nią ciężkim wzrokiem. Milczał, i było to martwa cisza.
– Ach! Czyżbym widziała w twym wzroku reprymendę? Spójrz Hektorze. Przypatrz się dobrze. – Spuściła głowę przysuwając swój biały policzek, to zarumienionych z zimna policzków dziecka. Patrzyła teraz z tej samej perspektywy, co chłopiec – Tak właśnie wygląda hipokryta.
Chłopiec spojrzał na nią lekko zlęknionym wzrokiem, nie rozumiejąc, co jego „ciocia” mu mówi. Pokiwał głową, chcąc ją zadowolić. Życie miejskiego dzieciaka z biednej rodziny nie jest ani łatwe, ani przyjemne. A już na pewno nie radosne. Dorośli, którzy na niego nie krzyczeli, nie bili i jeszcze chcieli z nim rozmawiać, byli jak święci, albo aniołowie. Chłopiec pewnie i tak nie uwierzyłby, że ta śliczna ruda kobieta jest zła. Być może nie uwierzy nawet wtedy, kiedy będzie go zabijać.
Szary pielgrzym odwrócił się na pięcie i chciał odejść.
– Nie zaczekasz? Nie popatrzysz, jak wygląda twoja święta walka? – Głos wampirzycy, jak trzask z bata, spadł na ramiona wędrowca. Był chłodny i przepełniony nienawiścią. – Umykasz?... Umykasz, gdy już wszystko załatw…
Tyradę jej gniewu przerwało uderzenie. Rude włosy jak fala lawy zakotłowały się i spadły na porcelanową twarz dziewczyny. Od upadku z krzesła uratował ją krawędź stołu, która teraz wbijała się pod jej żebra. Chłopczyk pisnął i przylgnął do niej całym swoim ciałkiem. Szara postać stała nad wampirzycą i dyszała gniewem. Dłoń w skórzanej jeździeckiej rękawicy miała nadal podniesioną. Wampirek powoli wyprostowała się na krześle. Włosy opadły z twarzy ukazując strużkę krwi wypływającą z kącika jej ust. Demonica powoli oblizała wargi. Wędrowiec cofnął się o krok, potem o kolejny. Odwrócił się i niemal wybiegł z tego wielkiego, martwego pałacu.
– Jakiś drażliwy temat? – zapytał od niechcenia Paulinus.
Odpowiedzią był demoniczny śmiech i przebijający się prze niego płacz dziecka.
Szara postać brnęła przez zasypane śniegiem zaułki. Niebo było czarne. Wiatr wył jakby przepowiadał śmierć całego świata. Człowiek biegł, potykał się, padał, podnosił, brnął dalej, padał znów i pełzł na kolanach. Podniósł głowę w niebo, lecz zamiast niego dostrzegł jarzącą się chorobliwą zielenią Barierę. Zmoczony śniegiem kaptur przylgnął do włosów, zmienionych w sople lodu. Opadł na ramiona i zanurzył twarz w śniegu. W ruinach spędzał już trzecią dobę. Odkąd przybył do miasta minęły kolejne dwa dni. Spał tylko raz, rozgorączkowanym snem. Od kęsa jabłka nic nie jadł.
Bariera lśniła jak trucizna. Przejście przez nią wymagało potężnej siły woli i otwarcia portalu. Wampirek nie mogła tego zrobić.
Człowiek uderzył pieścią w śnieg.
Feb, oczywiście Feb!, pomyślał wypluwając śnieg. Strażnik Kariny Nieumarłych mógł przeprowadzać każdego wedle własnej woli, jako, że to on ustawił tą Barierę. Podróżnik, ni spodziewał się, aby Feb kazał się na tyle uprzejmy, aby otworzyć teraz portal lub Bramę. Nie zniżyłby się zresztą do tego by go o to prosić.
Człowiek wyciągnął dłoń do Bariery jakby chciał jej dotknąć. Nie było to jednak możliwe, bowiem nie była ona materialna. Nie w ten sposób broniła dostępu. Zielone wyładowania, jak fale przebiegły od jego dłoni po całej powierzchni Kekkai. Zawróciły jak odbita fala by spiętrzyć się pod jego dłonią. Wyładowania przebiegły po ręce, aż do barku, powodując mimowolne skurcze mięśni. Pielgrzym zamknął oczy. Na jego twarzy odmalował się wyraz skupienia. Na czoło, mimo mrozu, wystąpiły kropelki potu. Bariera pod jego dłonią wybrzuszyła się, kiedy pomiędzy palcami uformowała się szara sfera, przypominająca gęsty dym. Człowiek szarpnął ręką gwałtownie w dół. Sfera pozostawiła po sobie ślad, zupełnie niczym dym. Tylko, że ten zamiast się rozwiać zaczął się zbijać. Przypominało to raczej wyrwę w rzeczywistości. Wędrowiec podniósł się na klęczki, potem powoli wyprostował. Jednak nogi ugięły się pod nim i runął w tą szarą szczelinę.
Rzeczywistość wskoczyła na miejsce z dźwiękiem przypominającym dźwięk powietrza wypełniającego gwałtownie pustą butelkę.
Szarość.
Szare morze…
Martwe może.
Piach i pył…
Pustka wysysająca wszystko, co żywe.
Pustka… rozpad dotykający każdego miejsca i czasu, jaki kiedykolwiek zaistniał, istnieje lub ma zaistnieć…
…śmierć…
Nagłe uderzenie. Upadek wybijający z płuc powietrze. Twardy bruk i smród rynsztoka. Zawrót głowy. I nagła ciemność, kiedy głowa człowieka trafia w krawężnik.
Na wąskiej uliczce, wciśniętej pod wystające piętra drewnianych domów, wśród szczurów i błota leżał człowiek. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, oprócz tego, że ta uliczka, była jedyną droga prowadzącą do ruin starożytnego miasta, dookoła których wyrosły współczesne ludzkie osiedla. I nikt, nawet największy szaleniec się do niej nie zbliżał. Szczególnie teraz, gdy na miasto padła plaga. Dziwił, więc widok męskiej sylwetki w ciemnozielonym płaszczu idącej sprężystym, niemal wojskowym krokiem właśnie w stronę ruin.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Lan Mandragoran
Mieszczanin
Dołączył: 11 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Siedem Wież, Malkier
|
Wysłany:
Wto 21:56, 14 Lis 2006 |
|
Dziwna cisza panowała wokół. W normalnym opuszczonym mieście, czy dzielnicy kraczą jakieś wrony lub kruki. Słychać kocie bitwy i skrzypienie niedomkniętych okiennic, którymi bawi się wiatr. Ale tutaj cisza była niemal idealna. Jakby rzeczywistość nie była normalna tak blisko Starożytnego Miasta. Domy pochylające się nad ulicą zmieniały ją niemal w wąwóz, lub wręcz tunel. Na jego końcu horyzont fosforyzował delikatnie. Wydawał się jakby bliższy. I faktycznie był. To była Granica gdzie kończyło się miasto, zaczynały ruiny. Tuż przed tą granicą w rynsztoku leżało ludzkie ciało.
Człowiek leżał twarzą do ziemi. Jego głowa pod dziwnym kątem opierała się na krawężniku. Szara szmata, która kiedyś mogła być podróżnym płaszczem była utytłana błotem i szlamem ulicy.
Lan ukształtował w umyśle obraz płomienia i przelał weń wszystkie swoje uczucia; karmił go nie tylko gniewem, ale również pozostałymi emocjami, aż do najdrobniejszego poruszenia duszy, póki nie poczuł, że unosi się w pustce. Po latach praktyki na osiągnięcie ko’di, jedności, potrzebował tylko chwili.
Umiejętności tej, pomagającej w koncentracji, nauczono go razem ze wszystkimi umiejętnościami potrzebnymi do przeżycia w ciężkich warunkach. Wojownik osiągnął w tym znaczną wprawę, tak, że dochodzenie do stanu całkowitej koncentracji zajmowało mu teraz jedynie chwilę.
Zbliżył się do leżącego człowieka, zachowując przy tym wszystkie środki ostrożności. Rozglądnął się i kucnął przy leżącym człowieku. Sprawdził tętno. Musiał wsunąć rękę w zwinięty dookoła szyi płaszcz. Kaptur, o dziwo nadal okrywał głowę człowieka. Po palcami poczuł kręgi karku. Kiedy przesunął dłoń w dół sięgając tętnicy zauważył, że szyja człowieka jest niezwykle chuda. Pod palcami poczuł delikatne pulsowanie krwi. Człowiek żył, ale albo był nieprzytomny, albo wręcz konał.
– Trzeba działać szybko. – Pomyślał. Zaczął się rozglądać czy leżący człowiek ma jakieś rany, czy gdzieś krwawi. Kiedy ostrożnie przewrócił człowieka na plecy, kaptur spadł z jego głowy. Odsłaniając widok zupełnie niespodziewany. Długie czarne włosy rozsypały się na bruk wpadając w kałużę. Ze skroni człowieka spływały strugi krwi. Skóra była rozcięta, trudno było określić, czy kość jest cała. Ale zdecydowanie bardziej szokująca była jego twarz. A właściwie jej. Kości były delikatne, rysy smukłe. Wyraźnie dziewczęce. Podtrzymał głowę i drugą ręką odgarną włosy, które przykleiły się do rany. Przy okazji rzucił okiem na ucho. Ludzkie. Gdyby było spiczasto zakończone być może nie byłby taki pewien czy to kobieta. Jednak, choć wychudzoną, brudną i raczej przeciętnej urody, miał przed sobą zdecydowanie dziewczynę. Ręce weterana zadrżały nieznacznie. Był zaskoczony. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie, na czole pojawił się mars, a oczy niemal wyszły na wierzch.
– Krew i popioły, to dziewczyna – Spojrzał bliżej na skroń kobiety, skąd wypływała krew. Błyskawicznie sięgnął do sakwy, wyciągając czystą tkaninę. Przyłożył ostrożnie na miejsce krwawiącej rany. Wiedział, że nie ma czasu do stracenia, liczyła się każda sekunda. Kiedy próbował obwiązać czoło dziewczyny ta nagle szarpnęła się i złapała go za nadgarstek. Otworzyła oczy i usta łapiąc haust powietrza. Jej uchwyt był zaskakująco mocny. Podciągnęła głowę w górę. Szare oczy przeszyły go na wylot.
– Amannah… ra… raven… – próbowała cos powiedzieć.
– Cicho, nic nie mów – rzekł ochryple – Dziękuj Światłości, że udało mi się ciebie znaleźć. Kilka uderzeń serca i nie byłoby dla ciebie ratunku.
– …ravenne – ciche słowo wypłynęło razem z oddechem. Jej uchwyt zwiotczał. Osunęła się z powrotem na bruk tracąc przytomność.
Złapał omdlałą dziewczynę w dłonie. Przez moment zastanawiał się, lecz po chwili podjął decyzję. Uznał, że kobieta potrzebuje fachowej pomocy medyka, a to leży poza jego zdolnościami. Najostrożniej jak umiał wstał z nią. Była leciutka dosłownie jak wiatr. Przez materiał ubrania czuł wystające żebra. Dziewczyna nie była chuda jak mu się na początku wydawało. Ona była bliska śmierci głodowej! Nie miała ze sobą niczego. Żadnej sakwy, żadnego plecaka, a jednak była w męskim stroju podróżnym, więc nie pochodziła raczej z miasta. Poszedł ulicą, niosąc dziewczynę. Nie miał czasu na zastanawianie się, kim jest i dlaczego się tu znalazła. Będzie jeszcze czas na te pytania.... O ile ona przeżyje.
Starał się sobie przypomnieć czy widział gdzieś szyld medyka, wszak w każdym mieście powinien być ktoś, kto zna się na leczeniu. Starał się iść jak najszybciej.
– Amannah… ra… raven – powtórzył w myślach, jednak nazwa nic mu nie mówiła.
Kiedy przechodził koło zaułka zauważył kątem oka stojącą w nim jakąś postać. Jego wzrok padł na uliczkę, w której ktoś stał. Skutecznie wyrwało go to z zamyślenia. Zmrużył oczy i przypatrzył się. W cieniu, opierając się o ścianę domu stała kobieta. Miała na sobie aksamitny granatowy płaszcz, a słabe światła wyłaniało z niego setki refleksów. Widocznie był obszyty drobniutkimi cekinami lub może jakimiś kamieniami szlachetnymi. Rude faliste włosy spadały kaskadą na szczupłe ramiona, podkreślając bladość i smukłość jej łabędziej szyi. Na policzku, idący od ust, miła ciemnoróżowy ślad jakby po roztartej pomadce. Przyglądała się obojętnym wzrokiem wojownikowi, który niósł kogoś na rękach.
Weteran przystanął na chwilę i utkwił wzrok w kobiecie. Miał dziwne przeczucie, że gdzieś ją już widział.... a może nie? W każdym razie, wydała mu się znajoma. Zmrużył powieki. Po chwili wahania potrząsnął głową i oprzytomniał. Wróciła mu jasność myślenia. Wszak nie mógł pozwolić sobie na chwilę zwłoki w tej sytuacji, trzymana w rękach dziewczyna potrzebowała pomocy medyka. Energicznym krokiem ruszył dalej ulicą. Bacznie rozglądał się za szyldem z czerwonym krzyżem.
Rudowłosa z spokojem patrzyła jak wojownik odchodzi ulicą. Podniosła nieco głowę tak, że blade światło jesiennego popołudnia padło na jej twarz, wyłaniając z cienia oczy… Oczy, które były czerwone jakby zalała je krew. Kroki odchodzącego człowieka cichły w dali. Zaczynała podnosić się wieczorna mgła. Niewiasta odwróciła się i zniknęła w cieniu uliczki. Na wszystko przyjdzie czas.
Miasto było opustoszałe. Ludzie bali się wychodzić z domów. Ich liche siedziby nie były żadną ochroną przed zmarłymi, którzy wstali, aby wyrównać wszystkie zaległe sprawy z żywymi, ale dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Mijali kolejne domy, rozpaczliwie poszukując kwatery medyka. Ta dwójka przyciągała wzrok mieszkańców, jednak Lan nie przejmował się ciekawskimi spojrzeniami rzucanymi zza okiennic i uchylających się drzwi, szedł dalej wytrwale. Ponury grymas na twarzy wojownika skutecznie powstrzymywał ludzi przed zadawaniem zbędnych pytań.
Wreszcie, po krótkiej wędrówce, która zdawała się trwać całą wieczność, znaleźli szukany szyld. Nawet tak opanowany człek jak Lan zaczynał się już martwić o zdrowie dziewczyny. Spojrzał nerwowo na opatrunek na głowie, czy dobrze leży. Gdy zdecydował się udzielić pomocy, wziął niejako jej los na swoje barki i czuł się teraz za nią odpowiedzialny. Podszedł w kierunku domu medyka. Nie przejmując się kopnął potężnie w drzwi. Nie bardzo zresztą miał jak inaczej zapukać. Odpowiedziała mu cisza. Zdenerwowany nie wiedział czy ma iść gdzieś indziej, czy jednak próbować tutaj szukać pomocy. W tym czasie usłyszał dziwne szuranie za drzwiami i stłumiony głos:
– Czego chcesz…? Wynoś się! Nie mam nic cennego! – Mimo iż dzieliły go od Lana grube drewniane drzwi, słychać było w tym głosie żywe przerażenie.
– Mam tu ranną dziewczynę. Potrzebuje pomocy, natychmiast. – Odrzekł Lan, najspokojniej jak umiał, lecz położył nacisk na ostatnie słowo żeby ponaglić człowieka.
Przeniósł wzrok na trzymaną na rękach dziewczynę. Spojrzał na jej czarne włosy i czy opatrunek nie zsunął się z rany. Bandaż zaczynał przesiąkać krwią.
– Nie ma czasu.
Za drzwiami słychać było znów trochę szuranie i jakieś postękiwania. Po chwili zgrzytnął klucz w zamku i drzwi uchyliły się na cal. W szparze błysnęło przerażone oko. Spojrzenie szybko przebiegło po Lanie i trzymanej przez niego osobie. Człowiek uchylił drzwi jeszcze trochę szerzej, rozejrzał się szybko po ulicy.
– Dobrze wchodźcie – odsunął się otwierając drzwi mniej więcej do połowy. Wniesienie dziewczyny przez taką szczelinę nie było łatwe, ale Lan się spieszył. Weteran wcisnął się szybko przez drzwi do środka, stąpając bardzo ostrożnie, uważając na ranną. W wnętrzu zauważył, że człowiek cały czas zaciska w dłoni kuchenny nóż, a drzwi nie dało się otworzyć szerzej, bowiem korytarz zagradzała stara komoda. Nie tracił ani chwili na dokładniejsze rozglądanie się po domu, spojrzał szybko na człowieka i zbliżył się. Popatrzył na niego z góry.
– Gdzie ją zanieść. Tu każda chwila się liczy.
– Eee… Ekhem – człowiek kaszlnął i jednak postanowił odłożyć nóż widząc nad sobą górującą sylwetkę. – Tędy… tędy panie – poszedł w głąb domu korytarzem. Otworzył drzwi do jednego z pokojów.
Ściany pomieszczenia były pobielone wapnem. Na środku znajdowało się wysokie łóżko, czy może raczej stół. Szybkim krokiem podszedł do jednej z szafek i wyciągnął z niej czyste prześcieradło. Wprawnym ruchem rozłożył je na stole
– Proszę, ją położyć
Kiedy Lan kład dziewczynę, człowieczek podreptał do kolejnej szafy i wyjął z niej szklaną kulę. Chuchnął na nią i szepnął.
– Creo lumen.
Żyrandole na suficie i na ścianach rozbłysły jasnym białym światłem. Zamiast świec były w nich osadzone podobne szklane kule, nieco mniejsze od rajskich jabłek. Pokój stał się bardzo jasny. Człowieczek, uśmiechnął się przepraszająco do wojownika
– Taki magiczny bonus. Pomaga, kiedy przy operacjach wosk nie kapie do ran. Wybaczcie panie, że taki opieszały jestem. Ale po tym, co się dzieje teraz na mieście… sami rozumiecie … świat oszalał. – Medyk podszedł do leżącej na stole dziewczyny. Długimi palcami ujął jej głowę i delikatnie odwrócił najpierw w prawo, potem w lewo.
– Dobry opatrunek. Sami zakładaliście, panie? Hm…
Odszedł i wyjął z jednej z szaf nożyczki, po czym rozciął bandaż na czole.
– Hm, hm, hm… nie dobrze… Można wiedzieć, co się przytrafiło tej młodej damie?
Położywszy dziewczynę na stole, Lan postąpił kilka kroków do tyłu, tak, aby nie przeszkadzać medykowi w pracy. Skorzystał teraz z faktu, że znajdowali się w oświetlonym pomieszczeniu i przyjrzał się dokładniej rannej.
W jasnym świetle było wyraźnie widać poszarzałe i zapadnięte policzki. Chorobliwą bladość skóry dodatkowo podkreślał czerwony przysychający strup na skroni. Czarne włosy były potargane i wyglądały bardziej jak wiecheć siana. Dziewczyna chyba nie była zbyt bogata, bowiem jej odzienie było w opłakanym stanie. Teraz dopiero zauważył rozdarcie na kolanie i łokciu. Wyglądała jakby skądś upadła. Może z konia?
Zamyślił się. W głowie zahuczało od pytań, na które nie było czasu wcześniej. Co to za dziewczyna? Skąd się tam wzięła? Ma coś wspólnego z tym, co dzieje się w mieście? I ta rudowłosa tajemnicza niewiasta. Wydawało się jakby była kimś znacznym. Lan umiał to rozpoznać bez trudu, takich rzeczy się uczyło wraz z nabywanym doświadczeniem.
Potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia.
– Ekhem... – Kaszlnął medyk – Pytałem, co się jej przytrafiło?
– Nie wiem – Odpowiedział Lan – Znalazłem ją na ulicy... Leżała bez ducha. Myślałem, że już po niej. Tylko na chwilę się ocknęła, żeby zaraz po tym zemdleć znowu.... A ja nie tracąc czasu, co sił przybyłem tutaj. – Przerwał na moment i dodał po chwili namysłu – Powiedziała tylko dwa słowa, których nie jestem w stanie zrozumieć. Amannah i raven.
– Raven? – Zapytał zdziwiony medyk – Ammanah i raven – powtórzył pod nosem, wyciągając z szaf coraz to nowe utensylia. Rozłożył schludnie na stoliku przy stole kilka fiolek i buteleczek. Wszystkie były tego samego kształtu i koloru. Obok nich położył skalpel, kilka igieł, jedwabne nici.
– A nie przypadkiem „ravenne” – przerwał na moment zakładanie białych jedwabnych rękawiczek i poniósł głowę na Lana – Ammanah merolise ravenne?
– Tak – Pokiwał głową Lan. – Ravenne.
Błękitne, chłodne jak lód oczy zlustrowały bacznie medyka. Przeczuwał, że owe słowa mają jakieś znaczenie, że dziewczyna nie bez przyczyny wypowiedziała je właśnie w tej chwili, gdy odzyskała przytomność.
– Wiesz, co to znaczy?
W domu panował dość ponury nastrój. Palące się kule stanowiły jedyne źródło światła. Spojrzenia Lana i medyka krzyżowały się, nastała chwila milczenia.
– O ile się orientuję… ekhem, jest to bardzo stara modlitwa. Ale zdecydowanie częściej używa się tego jak życzenia powodzenia przed operacją lub czymś takim… dawni uzdrowiciele zaczynali tak swoje rytuały, ekhem… znaczyło to chyba coś w stylu: „Nie odbieramy śmierci prawa”, chociaż ciężko powiedzieć. To dziwne, że taka… – zawahał się na moment, nie wiedząc jak określić dziewczynę – … dama – poddał się. Wolał nie denerwować wojownika – Zna te słowa. Już nawet kapłani i uzdrowiciele tak nie mówią. W Akademiach Medycznych wspomina się o tym, jako o historycznym zabobonie.
– To dobrze, że są jeszcze ludzie interesujący się dawnymi czasami. Z przeszłości można się wiele nauczyć. – Po tych słowach twarz weterana jakby złagodniała, choć tylko na chwilę.
Medyk podciągnął rękawy i sięgnął po pierwszą fiolkę. Zawahał się na chwilę.
– Ekhem… normalnie mam od tego pomocnika, ale poszedł gdzieś powsinoga… czy mógłbyś panie przytrzymać tą lampę niżej nad raną? Tu potrzebna mi jest precyzja.
Lan szybko zdjął płaszcz podróżny i odpiął pas z mieczem, aby mu nie przeszkadzały. Położył, ekwipunek obok, jednak nie za daleko od dłoni, wszak miał w pamięci, co zdarzyło się kilka godzin wcześniej. Nadal doskonale pamiętał o martwiakach chodzących ulicami miasta. Chwycił lampę w dłonie, podszedł bliżej, jak aby medyk miał możliwie jak najlepszą widoczność.
Znów spojrzał na dziewczynę.
– Jakie są jej szanse?
– To zależy, co my tu mamy – człowieczek przygryzł czubek języka, wycierając ligniną, nasączoną jakimś płynem o ostrym zapachu, ranę na skroni. Rozcięcie było głębokie i wciąż wypływała z niego obficie krew.
– Pęknięta okostna, ale czaszka nienaruszona – wymruczał oczyszczając nadal ranę. Wziął z stolika dwa zaciski i unieruchomił nimi tętniczkę, która była głównym źródłem krwi. – …gorzej, bo nie wiadomo co jest w środku – Mruknął dalej. – Zastanawia mnie czy ktoś ją uderzył… przypomina to nieco ranę po ciosie okutą pałką, ale wtedy kość by się nie uchowała…
Wziął z stolika igłę o półokrągłym kształcie i nawlókł na nią pierwszą nić. Przesunął zaciski i zaczął zszywać najpierw tętniczkę.
– Widzę panie, że nie rozstajesz się bronią? – Rzucił do Lana nie odwracając wzroku od rany.
– W mojej profesji człowiek musi trwać w ciągłej gotowości. To nawyk. Albo się tego nauczysz, albo nie pożyjesz za długo. – Odpowiedział spokojnie. I po chwili milczenia podjął dalej. – Jak przewidujesz, kiedy dziewczyna odzyska przytomność? Muszę z nią porozmawiać.
Przyglądał się pracy medyka, dość obojętnie. Wszak był już na wojnie i nieraz zdarzało mu się widywać ludzkie wnętrzności, często także i własne, potem uzdrawiane przez magików w nieprawdopodobny sposób.
– Przytomność… ekhem… no to zależy czy uszkodzony jest także mózg… – głos medyka był niepewny. Wziął do ręki skalpel i naciął ranę wyrównując jej brzegi. Kolejną igłą, tym razem prostą, zaczął zszywać okostną. – Dziewczyna jest młoda… więc organizm powinien się zregenerować, ale… – przerwał i rzucił okiem na jej sylwetkę – … no, okazem zdrowia to ona nie jest, nawet jak na nasze standardy.
Podniósł kolejną igłę i nawlókł ją pod światło.
– Intryguje mnie to, co powiedziałeś panie. Że jej pierwsze słowa brzmiały: Ammanah ravenne. To dosyć dziwne powitanie. Ja musiałem je sobie przypomnieć przez chwilę, a wyrwany z nieprzytomności na pewno bym o tym nie pomyślał.
Powrócił do zszywania skóry.
– Jeśli będziesz chciał z nią pomówić panie, to trzeba jej będzie znaleźć dobrą opiekę. Wygląda na wycieńczoną, a to nie pomaga wrócić do sił.
Założył ostatni szew i zaczął bandażować głowę.
Odetchnął z ulgą, kiedy zakończył dzieło. Wyprostował się i obejrzał całe ciało dziewczyny. Chudymi palcami zaczął obmacywać ramiona, tułów, nogi.
– Żadnych złamań – mruczał pod nosem – kościec delikatny, ale cały… stłuczenie kolana, dwa szwy i będzie po sprawie… łokieć… hmm… – podniósł jej ramię i zgiął dosyć mocno – chyba nieuszkodzony… da się na to maść na stłuczenia… i rękę na temblak… powinno pomóc…
Rozciął nożyczkami nogawkę i oczyścił rozcięcie na kolanie. Tak samo naciął ranę i wprawnie założył szew nową igłą. Zabandażował kolano. Wyprostował się znad stołu i znów odetchnął głęboko.
– To by chyba było wszystko. Jeszcze tylko dam maść – podreptał do kolejnej szafki i zaczął przekładać w niej szklane i porcelanowe słoiczki.
– Rozumiem. Czyli powiadasz, że dziewczyna może znać się na sprawach przeszłości.... – Tu Lan urwał. Nie chciał, bowiem zdradzić medykowi, że znalazł dziewczynę w uliczce prowadzącej do ruin starego miasta. Słowa medyka rozwiały wszelkie wątpliwości weterana. To nie był przypadek, że dziewczyna leżała właśnie tam. Przeczuwał, że jest powiązana z wydarzeniami w mieście. Koniecznie musiał z nią porozmawiać. Zastanawiał się także, czy to przypadek sprawił, że spotkał ją na swojej drodze. Znaleźć ją mógł przecież każdy.
Spojrzenie wojownika spoczęło na twarzy rannej, na jej czarnych włosach i smukłych rysach.
– Kim jesteś? – Zadał sobie to pytanie w myślach. Położył dłoń na ramieniu medyka:
– Zajmę się nią do czasu aż nie odzyska przytomności. Ale jestem jedynie gościem w tym mieście i nie znam miejsca, w którym dziewczyna mogłaby w spokoju wypoczywać. Będę, więc wdzięczny za wskazanie mi jakiejś kwatery.
– Eee… – medyk wyglądał jakby jego marzeniem było, aby ten niebezpieczny człowiek natychmiast zniknął z jego domu, ale zawahał się – eee… panie… właściwie to mam tutaj pokoje przygotowane dla rannych. Co prawda pielęgniarka, która się zajmowała chorymi uciekła, ale można się tutaj zatrzymać… – znowu przerwał jakby chciał coś powiedzieć i nie mógł się zdecydować. Przestąpił z nogi na nogę, w końcu postanawiając to z siebie wyrzucić:
– Dobrzy jesteście w mieczu, panie?
Lan wzruszył ramionami
– Umiem obchodzić się z bronią. Dlaczego pytasz? – Tu pozwolił sobie na lekki uśmiech, który i tak bardziej przypominał grymas. – Obawiasz się? Sprawa z karczmą i wodą?
– Karczmą, panie? – Wydawał się zbity z tropu – nie, nie – machnął ręką jakby odganiając nieistotną myśl. – Pożary się zdarzają i zdarzać będą. Tu chodzi o coś gorszego, panie… proszę potraktujcie to poważnie… Martwi wracają… – szepnął do wojownika. – Martwi… panie, chodźby to brzmiało jak słowa szaleńca, uwierz mi… – szeptał z pasją i strachem – Człowiek… człowiek, który kiedyś umarł mi na stole… zdarza się, ciężkie rany po włóczni… przebita otrzewna, gulasz właściwe zamiast jelit, pęknięta śledziona… ten człowiek próbował mnie zabić wczoraj… a przecież rodzina go pochowała. Nawet nie wziąłem od nich zapłaty… to, dlatego… wybaczcie panie, że tak obawiałem się was wpuścić… ale blady strach pada na człowieka, kiedy prawa natury są łamane w taki sposób…
– Odrzuć lęk. Pozbądź się strachu. Wiem o tych problemach. A powiem ci także w zaufaniu, że w mieście są osoby, które działają przeciw temu, co się złego dzieje. Zatem jest iskierka nadziei.
Lan postanowił zdradzić tych kilka mało istotnych szczegółów, tylko po to, aby podnieść medyka na duchu. W normalnych okolicznościach mówił tylko tyle ile było niezbędne, jednak w tym przypadku postanowił dodać człowiekowi nieco otuchy. Wszak odwaga tamtego wisiała w tej chwili na włosku.
– Ile należy się za gościnę i za usługi? – Rzekł, wyciągając sakiewkę. Złoto także skutecznie rozwiewało troski, przynajmniej niektórych. – Posiedzę przy dziewczynie do czasu aż się obudzi. Muszę w spokoju kilka spraw przemyśleć.
– Panie, jeśli zechcesz mnie bronić, to nic się nie należy. To najlepsza zapłata. Złotem nie obronię się przed tymi umarlakami.
– Niech tak będzie. – Zgodził się weteran.
Medyk przestąpił nieco zdenerwowany z nogi na nogę.
– Proszę, choć za mną panie. Pokoje dla chorych są na parterze. Otworzył drzwi wychodzące na korytarz.
– A co z nią? – Wskazał na ranną.
– Eee… cóż panie, nie ma złamań, więc można ją przenieść normalnie – chuderlawa sylwetka medyka, nie wskazywała na to, aby mógł być przydatny przy przenoszeniu dziewczyny.
Postąpiwszy zgodnie z zaleceniami medyka wziął Lan dziewczynę na ręce. Z wielką ostrożnością uniósł lekką jak piórko niewiastę i poszedł za nim. Mimo że oblicze wojownika było oazą spokoju, to we wnętrzu toczyła się prawdziwa walka, pytania powracały jak bumerang, nie dając spokoju.
Lekarz poprowadził ich ciemnym korytarzem. Było tam kilka drzwi po obu jego stronach. Wybrał jedne i pchnął je. Pokój był niewielki. Ściany tak samo pobielone wapnem jak w sali operacyjnej. Okienko było zasłonięte kawałkiem białego lnu, który przepuszczał, co nieco mdłego popołudniowego światła. W pokoju stało żelazne lóżko, niewielki stolik z lampką oliwną, toaletka z miednicą i dzbanem.
– Proszę. – Medyk wszedł do środka przytrzymując Lanowi drzwi. – Zaraz przyniosę pościel i wodę. Jakiś zydelek też powinien się gdzieś znaleźć to przyniosę. Wam, jeśli chcecie, mogę także przygotować pokój?
Lan pokiwał głową
– Będę wdzięczny. Nie spałem w łóżku od tygodnia, cały ten czas spędziłem w siodle, A gdy tylko przyjechałem do miasta, zostałem wciągnięty w wir wydarzeń. – Skinął uprzejmie medykowi głową.
– Teraz pozostaje nam czekać, aż dziewczyna się ocknie.
Poczekał aż medyk przyniesie pościel i po tym jak łóżko zostało przygotowane, ostrożnie ułożył na nim ranną, dbając, aby nie naruszyć chorej ręki i nogi. Przykrył ją kocem.
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
| |